Są książki dobre i są książki złe. Są także książki, które nie sprawdzają się w gatunku do jakiego docelowo zostały przypisane, za to, jeżeli popatrzymy na nie pod nieco innym kątem okazują się źródłem całkiem dobrej rozrywki, a odkładając je na półkę trudno pozbyć się uśmiechu na twarzy. Do takich tytułów z pewnością można zaliczyć Woła mnie ciemność. Daję ci wieczność  – akt I. Wszystkich ciekawych co kryje się za tymi słowami zapraszamy do lektury przedpremierowej recenzji!

Takie kwiatki już na pierwszej stronie! Pamiętajcie impreza nie była dobra, jeżeli na koniec nie rozchodzicie się do swoich stajni!

Wiek XIX, Londyn. Pochodzący z Ameryki Armagnac Jardineux, straciwszy wszystko topi smutki w alkoholu. Szybko jednak jego los odmienia się dzięki skrzypkowi, Lotharowi i jego mecenasowi, którym jest Lord Huntington. Dostrzegają oni muzyczny talent mężczyzny i wkrótce otaczają go już jedynie same luksusy. Coś jednak burzy idealny obraz… przede wszystkim niezwykłe podobieństwo pomiędzy nowo poznanym lordem, a mężczyzną, którego wiele lat wcześniej opisała w pamiętniku babka głównego bohatera.

Jeśli chodzi o fabułę,  najlepiej moim zdaniem podsumowuje ją sam główny bohater w rozdziale XXIII:

,,W dalszym ciągu nic nie rozumiałem. Nagle zdałem sobie sprawę z tego, że ostatnie miesiące były wypełnione ciągłym brakiem zrozumienia i regularnymi utratami przytomności.”

Te dwa zdania właściwie streszczają większą część powieści. Armagnac wielokrotnie napotyka kolejne wskazówki dotyczące lorda Huntingtona i jego sekretu. Jednak chociaż są one wyjątkowo mało subtelne, a odpowiedź dość szybko stanie się dla czytelnika czymś oczywistym (prawdę powiedziawszy całą tajemnicę można odgadnąć już po samym opisie z tyłu książki i po równie mało subtelnym tytule) bohater uparcie nic z nich nie rozumie. Nie zważając na wszystkie piętrzące się dowody czy nawet własne sny, które próbują ewidentnie podsunąć mu jakąś podpowiedź, mężczyzna nie łączy faktów bądź zaczyna je łączyć tylko po to aby stwierdzić, że wszystko jest bez sensu. Dochodzi nawet do sytuacji gdy tak naprawdę już prawie wszystko się wyjaśnia… a Armagnac dalej nic nie rozumie. Tak więc mocno przydługi wątek tajemnicy, który można nazwać właściwie głównym wątkiem powieści jest jedynie źródłem niekończącej się frustracji. Pomijając sekret lorda Huntingtona bohatera zajmują również wspomniane w cytacie regularne utraty przytomności (doprawdy, Armagnac zdaje się omdlewać w co drugim rozdziale, zapewniam, że pod tym względem mógłby konkurować z niejedną bohaterką harlequinu, nawet jeśli w jego wypadku przyczyną jest zwykle zbyt duża ilość alkoholu), picie, niezbyt fascynujące rozmowy z Lotharem, trochę gry na instrumencie i… ekhm, gry na flecie 😉 jak to pięknie określiła raz sama autorka. Do tego dochodzi także dużo czegoś co można nazwać snuciem się bez celu i fragmenty, które pomijając wydłużenie powieści nic nie wnoszą i często nie mają zbyt wiele sensu. Moim ulubionym jest ten, w którym Armagnac traci przytomność  w mieszkaniu Lothara (Lothar też znajduje się w mieszkaniu). Następnego dnia mężczyzna budzi się sam i udaje się do własnego lokum… by tam zastać Lothara, który pragnie z nim pomówić. Dlaczego Lothar nie mógł po prostu poczekać aż Armagnac wstanie i porozmawiać we własnym mieszkaniu? Czemu służyła ta zmiana scenerii? Tego nie wie nikt.

Jako, że to tytuł o zabarwieniu erotycznym, nie mogło zabraknąć gry na… flecie!

Niewiele lepiej ma się sytuacja z samymi bohaterami. Pomijając wiecznie nic nierozumiejącego głównego bohatera dane nam będzie też poznać Lothara, lorda Huntingtona (dlaczego autorka zdecydowała się akurat na nazwisko kojarzące się z chorobą genetyczną ośrodkowego układu nerwowego, niestety nie wiem), a później także malarza Arapaggia i śpiewaka Aleksandra. Pozostałe postaci zazwyczaj stanowią jedynie tło i często trudno cokolwiek o nich powiedzieć. Wymieniona przeze mnie piątka bohaterów jest niewiele ciekawsza, a przy tym wszyscy są bardzo do siebie podobni. W powieści można znaleźć fragment opowiadany przez samego lorda Huntingtiona, jednak zapewniam, że wcale tego nie czuć. Pomimo zmiany narratora język pozostaje praktycznie ten sam. Równie bliźniaczo podobna jest krótka część, którą opowiada Arapaggio. Świadczy to źle nie tylko o samych bohaterach i braku różnic między nimi, ale też stawia w nie najlepszym świetle umiejętności pisarskie samej autorki. Idąc dalej, historię prawie każdego z bohaterów można sprowadzić do prostego powtarzającego się schematu: 1) bohater w nienajlepszej sytuacji życiowej 2) poznanie kogoś 3) nagła zmiana na lepsze. Właściwie jedynie Aleksander wyłamuje się trochę z tego schematu. Dodatkowo każdy z mężczyzn jest przystojny, wygląda młodo i jest w jakiś sposób powiązany ze światem sztuki. Nie zapominajmy też o tym, że aż trójka bohaterów ma długie imiona zaczynające się na literę ,,A”!

„Styl” jest zaiste niepowtarzalny.

Co więc nam pozostaje? Dobrze napisany romans? Wybitne opisy scen erotycznych? Otóż też nie. Wątek romantyczny pomiędzy głównym bohaterem, a Lotharem pojawia się dosyć szybko i… w sumie trudno powiedzieć o nim coś więcej. Pod koniec powieści autorka opisuje ten romans jako namiętny, burzliwy i brutalny, jakby bała się, że czytelnik tego nie dostrzegł podczas lektury. Pozostaje mi jedynie powiedzieć, że jest to obawa jak najbardziej słuszna. Jeżeli zaś chodzi o sceny erotyczne… cóż… chociaż gry na flecie nie brakuje, ba! pojawiają się nawet koncerty na dwa smyczki (kolejne przepiękne określenie wyjęte prosto z książki) to albo nie są one opisane albo są, ale w sposób dosyć ogólny i właściwie nie budzący przy tym żadnych emocji. Co najwyżej pewne znużenie.

Czy czujecie tę grozę?!

Jeśli zaś chodzi o styl autorki, to jest on jak ten fragment: ,,(…)wodziła za gośćmi wzrokiem ogromnych, dramatycznie obramowanych czernią oczu koloru letniego nieba.” – już wiesz że cała książka będzie pseudo-dramatyczna, pseudo-podniosła z pseudo-mądrymi zdaniami, które mają na czytelniku zrobić pseudo-duże wrażenie. Czeka nas więc dużo niezbyt udanych porównań i określeń, a także  prób budowania mrocznego klimatu, które są niemal tak samo subtelne jak wspomniane wcześniej wskazówki dotyczące sekretu lorda. Przeczytamy więc nienajlepsze nawiązanie do tytułu powieści, dowiemy się, że czyjeś włosy ,, (…)jarzyły się w ciemności, tworząc wokół jego głowy aureolę blasku (…)” (czyżby fluorescencyjna farba do włosów?), a także natkniemy się na dziwnie dużą porcję nazywania dorosłych mężczyzn chłopcami i porównań związanych z dziećmi. Czasem pojawi się też znienacka i bezsensownie słowo, które można uznać za trudniejsze. I tak na przykład padnie zdanie  ,,Nasza cielesna bliskość zdewaluowała się (…)” mimo że takie określenie absolutnie nie pasuje do tego jak wysławia się bohater… i oczywiście nigdy więcej się nie powtórzy. Zastanawia mnie też pojawiające się kilka razy określenie ,,rząd dusz” – czyżby autorka lubiła Mickiewicza?

Zdecydowanie to wszystko jednak blednie w obliczu epilogu. Przenosi on nas nagle sporo w przyszłość, zdawkowo streszczając to co działo się w między czasie, a wszystko po to aby ukazać nam nad wyraz dramatyczne konsekwencje wydarzeń… o których pierwszy raz słyszymy w epilogu (rzecz jasna bez jakichkolwiek szczegółów). Cóż było ich przyczyną? Pewna postać… o której istnieniu dowiadujemy się też dopiero w epilogu (i która swoją drogą widocznie nie zasłużyła nawet na to by nadać jej imię). A to wszystko na mniej niż trzech stronach! Cóż, przyznajmy jedno – tym razem przynajmniej wszyscy na pewno będą zaskoczeni!

Zapewne spodziewacie się, że teraz odradzę wszystkim sięgnięcie po tę książkę. Otóż nie. Widzicie, wszystkie jej wady sprawiają, że Woła mnie ciemność z odrobiną własnych komentarzy czytelnika staje się całkiem niezłą komedią. Z własnego doświadczenia powiem, że potraktowana w ten sposób powieść może być dobrym źródłem rozrywki.

Ocena (jako gatunek docelowy): 1/10

Ocena (jako komedia): 6/10

Kinga Glanc