Jesteś zamykającym się w domu hikkikomori z awersją do kontaktów społecznych? Jedyny świat, który dla ciebie istnieje to ten pochodzący z gier? Uważasz, że szara rzeczywistość to kiepska gra, która do reszty się zbugowała? I tak możesz zostać władcą świata! Nawet jego bogiem! Oto recenzja light novel No game no life, której autorem jest Yuu Kamiya.

Schemat przenoszenia się w tajemniczych okolicznościach głównych bohaterów do innego świata jest w japońskiej twórczości naprawdę wykorzystywany na potęgę. A zwłaszcza często trafiają oni do rzeczywistości z jakiejś gry. W No game no life natomiast nie dość, że przenoszą się do tajemniczej krainy to jeszcze okazuje się, że o wszystkim tam decydują gry…

Sora i Shiro to przybrane rodzeństwo, które całe dnie spędza w domu grając w gry. On osiemnastoletni prawiczek, ze zdolnością przejrzenia innych na wylot, ona jedenastoletni geniusz, potrafiąca ograć w szachy najlepszy komputer. Jaki jest dzień w kalendarzu sprawdzają tylko po to, by nie przegapić żadnego eventu w grach, a liczbę nieprzespanych dni określają obliczając puste opakowania po błyskawicznych daniach. Znani są jako [], czyli puści, ponieważ miejsce na nick zawsze pozostawiają puste i w wirtualnej rzeczywistości przeszli już do legendy. Pewnego dnia otrzymują tajemniczy email z zaproszeniem do gry w szachy. Rozgrywka okazuje się niełatwa, ale wspólnie po paru godzinach udaje im się ją wygrać. Wówczas dostają kolejny email, który przenosi ich do tajemniczego świata, w którym wojny i konflikty są zakazane, a wszystko rozwiązuje się za pomocą gier, którymi rządzi 10 prostych zasad.

Wracając z powrotem do naszych bohaterów. Zastanawiającym jest talent Sory. Jak wielokrotnie określa sam siebie jest on hikkikomori, ma duże problemy z kontaktami międzyludzkimi, zwłaszcza z płcią przeciwną. Jedyną osobą, przy której jakoś sobie radzi jest jego siostra. A co potrafi? Odczytywać zamiary innych, przejrzeć ich na wylot. Troszkę niezbyt pasująca umiejętność do tego typu postaci. Rozumiałabym, gdyby był mistrzem strategii, ale osoba praktycznie nie kontaktująca się z ludźmi potrafi w mig odczytać ich zamiary i charakter? Szczerze wątpię. Drugi problem dotyczący Sory – w historii pojawia się fragment, że nie jest on zbyt mądry, przynosił same złe stopnie ze szkoły. Z ich dwójki tą genialną miała być Shiro. Tymczasem oświadcza, że w nieco ponad godzinę opanuje nowy, całkowicie mu nieznany język. To w końcu głąb czy geniusz? Chyba, że jako dowód na to, że nie jest zbyt mądry jest to, że Shiro zajęło to raptem kilka minut. Mam wrażenie, że autor celowo zrobił z nich początkowo sieroty życiowe z traumatycznymi przeżyciami, by czytelnicy albo mogli się identyfikować, albo myśleć o sobie „ze mną jeszcze nie jest tak źle”. By potem okazało się, że nagle para dzieciaków nigdy nie wychodzących z domu potrafi świetnie radzić sobie w nieznanym świecie, a w 3 dni staje się władcami małego bo małego, ale jednak królestwa. Ponadto przed przeniesieniem się do nowego świata żadne z nich nie chodzi do szkoły. W przypadku Sory mogę jeszcze to zrozumieć, ale bardzo dziwi mnie to, że nikt nie zainteresował się co się dzieje z małoletnią Shiro. No i podejście tajemniczych rodziców, którzy w ogóle się nie przejmują co się dzieje z dwójką ich dzieci.

Trzecią postacią w tej historii jest Steph czyli Stephanie Dola, wnuczka poprzedniego władcy ludzi. Niezwykle naiwne i prostoduszne dziewczę, które zostało zmarginalizowane do roli popychadła i źródła fanserwisu.

Sami bohaterowie, którzy są tak niespójni, nie są jedynym problemem w tej książce. Fabuła również jest moim zdaniem kiepsko poprowadzona. Pełno w niej scen, które ewidentnie mają za cel pełnić rolę zapychaczy, żeby akcja aż tak szybko nie gnała. Również dialogi cierpią. Sora i Shiro rozumieją się dosłownie w pół słowa, porozumiewają się więc w dość dziwny sposób, dodatkowo używając słownictwa tzw. neetów. Nie tylko więc Steph ich nie rozumie… ale także czytelnik. Przyjmując jednak, że książkę czyta ktoś obeznany z tematem, choćby dzięki mandze i anime, nie jest może to aż tak strasznym uchybieniem, jednak nadal ich komunikaty są za krótkie, by się w nich dobrze orientować. Znajomość anime, które powstało na podstawie No game no life bardzo mi pomogła – dzięki niej mogłam nadążyć za wypowiedziami bohaterów. Będąc już przy temacie anime różni się ono nieco od wersji książkowej. Zostało nieco ocenzurowane (co uważam za ogromny plus). Inaczej jest tam również pokazana relacja Shiro i Sory, co jest zwłaszcza widoczne przy scenie z kąpielą… Uważam, że całość była po prostu niesmaczna, zwłaszcza, jeśli weźmie się pod uwagę, że brała w tym udział jedenastolatka!

Co do wydania… po pierwsze redakcja i korekta! Shiro zmienia się nam nagle w Schiro, tablet funkcjonuje jako pojęcie zamienne do laptopa, kilkukrotnie pojawia się podwójna spacja lub zupełny jej brak. A ja naprawdę jestem kiepska w wyłapywaniu tego typu błędów… Chcę wierzyć, że była to pomyłka i wysłano do drukarni nie tą wersję co trzeba. Zwłaszcza, że w mangach Waneko jak dotąd nie spotkałam się z tak rażącymi nieprawidłowościami. Wiem, że wielu czytelników narzeka również na wybór kroju pisma. W tym wypadku myślę, że jest to głównie kwestia gustu estetycznego, osobiście nawet mi się podobało. Na początku tomu znajduje się kilka kolorowych stron, w środku na niektórych stronach kilka czarno-białych.

Mimo tylu wad jakie wytknęłam light novel nawet mi się podobała. Całość nie czytała się źle, jeśli traktowało się to z przymrużeniem oka. Ot lekka historyjka, całkiem zabawna na jeden wieczór. Wszystko raczej rozbija się o to, czy styl autora rozwinie się w dalszych tomach. Jeśli tak, warto lekturę kontynuować, ponieważ ich przygody mogą stać się naprawdę interesujące. Czy uda im się zostać władcami nowego świata? Wszystkim potencjalnym czytelnikom polecam natomiast najpierw obejrzeć anime – lektura będzie wówczas i ciekawsza i bardziej zrozumiała.

Ocena: 5/10

Magdalena Ostrowska