Zapraszamy do lektury z wywiadu z nietuzinkowym gościem. W Koszu z Książkami zagościła słynna ałtorka alias kisiel z kłulika – Marta Kisiel!

źródło: https://www.facebook.com/KisielzKlulika/

Tego pytania w wywiadzie nie może zabraknąć. Kiedy kolejna wyczekana przez wszystkich książka?

Jeżeli wszystko pójdzie zgodnie z planem, to nowa powieść ukaże się już na wiosnę — choć moi czytelnicy pewnie zakrzykną, że jakie już, żadne już, dopiero na wiosnę, a w ogóle to czemu nie w październiku i czemu taka krótka!

Wkrótce w księgarniach pojawi się nowe wydanie Dożywocia z dodatkowym opowiadaniem Szaławiła. Czy Siła niższa lub Nomen omen również mogą doczekać się nowych, uzupełnionych wydań?

Szaławiła otwiera nową linię fabularną, równoległą do wydarzeń opisanych w Sile niższej i to na niej chcę się teraz skupić. Z jednej strony potrzebuję odpoczynku od Konrada i spółki, z drugiej odnoszę wrażenie, że ten materiał nieco się już zmęczył i w końcu pęknie, jeśli nie przestanę go tak szarpać. Dlatego planuję nie tyle zmierzać dalej dotychczasową drogą, ile odbić od niej nieco, zapuścić się w dzikie chaszcze i przekonać się, gdzie mnie nogi poniosą. Ale tak całkiem starych bohaterów nie porzucę, co to, to nie. Natomiast co się tyczy Nomen omen, to zdradzę jedynie, że owszem, planuję powrót do jednej z postaci przemykających przez karty tej powieści. I tu perfidnie zamilknę celem wzmożenia napięcia, o!

Osoby, które uważnie śledzą fanpage na Facebooku mogą dopatrzyć się informacji, że pewien tekst został ukończony. I dodatkowo, że to pierwszy z dwóch a może nawet trzech w tym roku. Możesz zdradzić co to za teksty? Domyślam się, że jeden z nich to Szaławiła. A pozostałe? Kontynuacja Dożywocia, Nomen omen, czy może nowe powieści?

Tak, jednym z tych tekstów była Szaławiła właśnie, a pozostałe dwa to powieści — Toń, która ukaże się wiosną, oraz niespodzianka. Niespodzianka i dla czytelników, i dla mnie samej, bo wciąż nie wiem, czy udźwignę to, co dźwignąć postanowiłam, ale niech sczeznę, jeśli nie spróbuję. Ostatnio wspomniałam też w jednym z wątków na fanpage’u, że na liście książek do napisania mam siedem pozycji. Otóż chciałabym teraz sprostować — jest ich już osiem. Uprasza się zatem o intensywne modły w intencji, do sił dowolnego autoramentu i natury.

Jakie plany wobec zapowiedzianych Zombie Gray oraz Mickiewicz: pogromca upiorów?

Cóż, Mickiewicz dojrzewa sobie powolutku. Niestety — a może i stety — jest to jedna z tych książek, które potrzebują czasu, żeby dobrze wyrosnąć w cieple, a potem gładko się przelać na papier. Znam kilka osób, które zapewne teraz urwą mi głowę, ale trudno — nie zamierzam się spieszyć z tą historią, niech sobie spokojnie bulgocze. A co się tyczy Zombie Greya, to jak już parokrotnie tu i tam wspominałam, po napisaniu sporej części tekstu zarzuciłam ten pomysł całkowicie i nie zamierzam do niego wracać. Między mną i bohaterami zabrakło chemii, a bez niej cała powieść straciła sens.

Wypowiadałaś się, że fabułę odkryłaś dopiero przy drugiej książce. Które pisze Ci się łatwiej? Te z fabułą czy te bez?

Ależ ja tę fabułę wciąż odkrywam! Owszem, pomału, z maczetą w zębach, przedzierając się przez dżunglę przydawek, wodolejstwa, suchych dowcipów i inszych przykrości, lecz nie odpuszczam. Rzecz jasna, z fabułą jest dużo więcej zachodu, ale też i więcej satysfakcji, kiedy uda się spiąć wszystkie wątki, ogarnąć bohaterów, a może nawet zaskoczyć czymś czytelnika. Warto się pomęczyć.

W Dożywociu mamy właściwie dwóch pisarzy. Czy Tobie jako autorce bliżej do postaci Konrada czy panicza Szczęsnego?

Palnęłabym sobie w łeb, i to niekoniecznie w kapuście, gdyby było mi bliżej do Szczęsnego… Szczęsny uosabia wszystko to, co mnie w romantyzmie najbardziej irytuje. Zdecydowanie — Konrad. Z całą jego skłonnością do frustracji, sarkazmu i wściekania się na świat, że nigdy nie kręci się w tę stronę, co trzeba. Po dwóch książkach uświadomiłam sobie, że sportretowałam się od tej absolutnie najgorszej strony, i teraz bawi mnie to niemożebnie.

Jak wygląda Twój styl pracy? Piszesz systematycznie, czy zdarza Ci się czekać na natchnienie? Wolisz pisać na komputerze czy tworzysz papierowe notatki?

Mój styl pracy można określić jako pomieszanie z poplątaniem. Zaczynam zawsze od odręcznych notatek, najpierw sporządzanych na luźnych karteluszkach, które potem wstępnie porządkuję i przepisuję do notesów, żeby na koniec wszystko wklepać do komputera i tam ogarnąć w postaci konkretnego, szczegółowego konspektu. Bardzo chciałabym pisać systematycznie, ale jako szczęśliwa posiadaczka bardzo małoletniego potomstwa, męża oraz pracy zawodowej piszę jedynie z doskoku. Z tego powodu nie mogę sobie też za bardzo pozwolić na czekanie, aż natchnienie raczy się zjawić i spłynąć. Zresztą natchnienie najbardziej przydaje mi się na etapie szukania pomysłu i szlifowania koncepcji. Potem muszę się tylko przykleić do klawiatury.

Masz już oddane grono czytelników, dla wielu jesteś ulubioną ałtorką. Jak czujesz się podczas spotkań i rozmów z fanami?

Zdążyłam się już przyzwyczaić, że wszyscy na mnie z jakiegoś powodu patrzą, ale wciąż się denerwuję, kiedy muszę coś powiedzieć. Im bardziej nie mam nic mądrego do powiedzenia, tym bardziej się denerwuję, a im bardziej się denerwuję, tym więcej mówię, co chyba w pewnym stopniu tłumaczy koszmarne przegadanie moich książek… Za to gdy jest po wszystkim i mogę już przestać gadać i się szczerzyć, zawsze mam wrażenie, że się unoszę parę centymetrów nad ziemią. Nawet tych kilka niby banalnych słów zamienionych z czytelnikami daje mi niesamowitego kopa na przyszłość. Niezmiennie dziwi mnie i cieszy, że komukolwiek chce się do mnie przyjść, stanąć w kolejce i jeszcze taszczyć te książki. Uskrzydlające przeżycie.

Pojawiasz się zarówno na Targach Książki jak i wybranych konwentach. Które imprezy wolisz i czy w ogóle lubisz się na nie wybierać?

Jako introwertyczka najchętniej nie ruszałabym się z domu, ale wydawca nie odpuszcza i co jakiś czas wywleka mnie na światło dzienne. Przyznam szczerze, że zdecydowanie wolę targi książki od konwentów. Targi przyciągają zwykle większe tłumy, ale na targach wszystko kręci się wokół książek, to one są w centrum zainteresowania i nikogo nie dziwi, że ktoś najchętniej nie wyściubiałby nosa spomiędzy okładek. Konwenty to coś więcej. Dużo, dużo więcej. Nie ukrywam, przytłaczają mnie, głównie tą specyficzną częścią towarzysko-imprezową, którą wiele osób lubi najbardziej, a której ja staram się jednak unikać. Dlatego zwykle szybko się zwijam. A jeśli nawet gdzieś na chwilę przysiądę, to raczej na uboczu, w kameralnym, znajomym gronie.

Twoje powieści wskazują na wielkie oczytanie i erudycję. W takim razie jakie są Twoje ulubione książki i autorzy?

Nie no, bez przesady, do oczytania bardzo mi daleko, nie mówiąc już o erudycji. Erudytą to był Słowacki, ja tylko czasem wtrącam do tekstu aluzję, która sama mi się nawinie pod palce. Trochę skrzywiła mnie też polonistyka, to i owo zapadło w pamięć mocniej, niż mogłabym przypuszczać, i wypełza w najmniej oczekiwanych momentach. A są to zwykle rzeczy, od których zdrowy na umyśle czytelnik trzyma się z daleka, stąd też może wrażenie erudycji.

Autora najulubieńszego z ulubionych nie mam. Ulubionych i lubianych — wielu. Słowacki, wiadomo, obowiązkowo, Joanna Chmielewska, no bo jakżeby nie, kiedyś też Terry Pratchett, dziś już nieco mniej. Chyba mam przesyt. Bez wahania sięgam za to po nowe książki Jo Nesbo i Marcina Wrońskiego, te wciąż mnie kuszą. Ostatnio czyham też na powieści Anny Kańtoch, Aleksandry Janusz i Agnieszki Hałas. Pomału przyswajam i oswajam Dana Simmonsa, nadrabiam zaległości z Krzysztofem Piskorskim, odliczam dni do premiery kolejnego Zafona.

Skąd takie wielkie zamiłowanie do koloru różowego? Oraz określenia takie jak ałtorka i kisiel z kłulika?

„Ałtorka” pochodzi jeszcze z forum sieciowego periodyku „Fahrenheit”, gdzie mianem ałtora bądź ałtorki określano autorów in spe, którzy ćwiczyli tam warsztat pod czujnym okiem redaktorów, z różnym skutkiem. Ja już po drugim tekście dostałam tak zwanego kopa na szczęście, ale przywiązanie do „ałtorki” zostało. Lubię dystans i pewną kpinę, które się kryją za tą jedną zamienioną literą. Przypominają mi, że nie ma co spoczywać na laurach, że przede mną wciąż sporo pracy. Zresztą ten przeczący naturze i ortografii „Kłulik” również wziął się z forum i przylgnął do mnie na amen. Wszystko przez jeden awatar z dziwnym różowym stworzonkiem z anime Chobits, którego nikt nie umiał sklasyfikować — niby królik, ale nie do końca. Czyli kłulik. Dla wielu osób, które poznały mnie w czasach „Fahrenheita”, po dziś dzień jestem Kłulikiem, na dodatek konsekwentnie Łurzowym — stąd też moje upodobanie do tego koloru, który zresztą idealnie pasuje mi do nazwiska. W tym szaleństwie jest metoda!

Ostatnie, ale chyba najważniejsze pytanie, które zadają wszyscy: czy Licho będzie w końcu szczęśliwe?

Przez wzgląd na dobro tak zwanego suspensu będę okrutna i odpowiem krótko i wymijająco — niczego nie mogę obiecać…

Magdalena Ostrowska