Zapraszamy do lektury wywiadu z Martyną Raduchowską – autorką znaną z książek Szamanka od umarlaków, Demon luster i Czarne światła: Łzy Mai.

Martyna Raduchowska, rocznik ‘87. Wrocławianka z urodzenia i sentymentu, warszawianka z zamieszkania i zaskoczenia. Absolwentka psychologii i kryminologii (Aberystwyth University), neurobiologii poznawczej (University of York) oraz psychologii śledczej (Uniwersytet SWPS). Z zapałem zgłębia tajniki ludzkiego mózgu oraz profilowania osób zaginionych i nieznanych sprawców zbrodni.

Debiutowała opowiadaniem Cała Prawda o PPM w antologii Kochali się, że strach (2007), a swoje studencko-emigracyjne przygody z fantastycznym twistem opisała w opowiadaniu Shade, w antologii Nawiedziny (2009). Autorka dwóch powieści z gatunku urban fantasy: Szamanka od umarlaków (2011) i Demon Luster (2014), oraz cyberpunkowego kryminału Łzy Mai (2015) wyróżnionego Nagrodą Literacką Kwazar za wartości naukowe w literaturze science fiction (2016). Obecnie popełnia kolejną powieść i pracuje jako scenarzystka w studiu CD PROJEKT RED.

Pisać zaczęła gdzieś w okolicach dwunastego roku życia, przestać natomiast — ku udręce własnej i cudzej — nie zamierza nigdy.

W księgarniach pojawiło się wznowienie Szamanki od umarlaków od wydawnictwa Uroboros. Nawiązując więc do postaci głównej bohaterki, czy Ty również masz takiego pecha jak Ida?

Z nieskrywaną ulgą stwierdzam, że nie, chociaż niespodziewanych zwrotów akcji, nie zawsze miłych i łatwych do przełknięcia, w moim życiu raczej nie brakuje Jeśli chodzi o wiarę w fatum czy szczęście, jestem dość trudnym przypadkiem i już tłumaczę dlaczego. W psychologii społecznej jest taka teoria zwana poczuciem umiejscowienia kontroli (w skrócie LoC, od ang. locus of control), według której ludzie interpretują przyczyny różnych zdarzeń na jeden z dwóch sposobów. Internaliści, czyli osoby o wewnętrznym poczuciu kontroli, pielęgnują w sobie przekonanie, że są kowalami własnego losu i wszystko, co im się przydarza, to pokłosie ich własnych działań i wyborów. Natomiast eksternaliści, czyli posiadacze zewnętrznego poczucia kontroli, są przeświadczeni o tym, że nie mają na swój los żadnego wpływu i wszystkie ważne wydarzenia w ich życiu są całkowicie niezależne od ich świadomych starań i decyzji. A ponieważ z natury nie grzeszę zbyt wysoką samooceną, stanowię specyficzny miks internalisty z eksternalistą: kiedy dobrze się dzieje, zakładam, że miałam fuksa, a kiedy dzieje się źle, całą odpowiedzialność biorę na siebie. Czyli wracając do Twojego pytania, Pecha niby nie mam, ale przekichane owszem. Paradoks, nie?

Czy wzorujesz swoich bohaterów na prawdziwych osobach, czy są to jednak całkowicie zmyślone charaktery?

Kreując postacie, podpatruję prawdziwych ludzi i pożyczam od nich cechy, nigdy jednak nie przenoszę nikogo na karty powieści jeden do jednego. Kruchy bardzo wiele ze swoich odzywek oraz znajomość ju-jitsu odziedziczył po moim najlepszym przyjacielu. Specyficzną manierę zwracania się do rozmówców w trzeciej osobie Tekla zawdzięcza mojej pierwszej redaktorce, która w ten sposób zwracała się do mnie („ten fragment wywali, ten poprawi”, „ma oddać tekst za dwa miesiące”, „najwyższy czas, żeby napisała książkę”), a sarkazm i złośliwość – mojej siostrze, honorowej beta-testerce i pierwszej czytelniczce wszystkiego, co napiszę. Kilka trzecioplanowych postaci nosi w Szamance… prawdziwe imiona osób, na których były wzorowane, ma też ich cechy osobowości, sposób zachowania i mówienia. W dialogi tu i ówdzie wplotłam fragmenty autentycznych rozmów, czasem nieco zmienione, ale najczęściej zapisane zgodnie z oryginałem.

Myślę, że wielu Twoich czytelników pragnęłoby się dowiedzieć czy Demon luster również zostanie wznowiony i czy można mieć choć malutką nadzieję na kontynuacje przygód Idy? Albo historie innych postaci z tego uniwersum?

Z całą pewnością nie poprzestaniemy na wskrzeszeniu Szamanki… i nekromancka magia wydawnictwa Uroboros przywróci do życia także jej bezpośrednią kontynuację, czyli Demona luster. Przyznam, że nowe przepiękne wydanie mojego powieściowego debiutu to dla mnie powód do ogromnej radochy i satysfakcji, nie mogę się doczekać, aż drugi tom także na powrót zawita do księgarń. Jeszcze nie znamy konkretnej daty, więc trzeba się uzbroić w cierpliwość, ale na pewno warto poczekać.

A co do dalszych przygód Idy, to uprzejmie donoszę, że padam ofiarą regularnych olśnień, kompulsywnie zapisuję pomysły i zaczynam powoli pracę nad konspektem. Mam nadzieję, że na jednym tomie się nie skończy – pisarskim nosem węszę co najmniej dwa. Z naciskiem na „co najmniej”.

Szamanka oraz Demon mają zupełnie inną tematykę, wręcz gatunek, niż Twoja ostatnia książka Czarne światła: Łzy Mai. Skąd taka odmienność?

No jakoś tak, wiesz… samo się zrobiło. O ile Szamanka…. była niezobowiązującym i, o dziwo, udanym eksperymentem, a Demon… jego kontynuacją, którą miałam w planach na długo przed premierą debiutu, o tyle Łzy Mai wzięły mnie całkiem z zaskoczenia. I pewnie do dziś bym ich nie napisała, gdyby te wszystkie cyberpunkowe inspiracje wykazały nieco mniej determinacji. Niektóre pomysły są strasznie uparte, wracają jak bumerangi i człowiek po prostu nie ma wyjścia, musi je zrealizować. I myślę sobie, że jeśli chodzi o różnorodność gatunkową, to jeszcze nie powiedziałam w tym temacie ostatniego słowa.

Jako pisarce książki na pewno są dla ciebie ważne. Jakie są więc Twoje ulubione tytuły oraz autorzy?

Lista moich ulubionych pisarzy i powieści jest zdecydowanie za długa, żeby ją tu przytaczać, wymienię więc tylko tych naj, naj. W pierwszej kolejności muszę wspomnieć o sadze i opowiadaniach o wiedźminie Andrzeja Sapkowskiego, ponieważ to właśnie dzięki nim zapragnęłam bliżej zapoznać się z polską fantastyką i postanowiłam zostać pisarką. „Diunę” Herberta i „Pana Lodowego Ogrodu” Grzędowicza ogromnie cenię za przełamanie konwencji i stworzenie gatunkowej hybrydy science fiction i klasycznego fantasy. A „Ślepowidzenie” Wattsa (czyli zespół widzenia mimo ślepoty, który jest moim ulubionym fenomenem neurologicznym – jakkolwiek dziwnie by to nie brzmiało) uwielbiam za fascynujące refleksje na temat ludzkiej świadomości oraz naukowe podejście do wampiryzmu, które dosłownie rozłożyło mnie na łopatki.

Bywasz czasami na konwentach, jak podobają Ci się tego typu imprezy? Jak oceniasz swoje spotkania z czytelnikami w trakcie takich wydarzeń?

Konwenty to dla mnie wydarzenia bardzo ambiwalentne, gdyż stanowią osobliwe i wybuchowe połączenie euforii (spotkania z czytelnikami oraz koleżankami i kolegami po piórze zawsze dają kopa), przerażenia (należę do gatunku ludzi, którzy mogą wygłaszać tę samą prelekcję po raz setny, a mimo to odczuwają równie silną tremę jak za pierwszym) i totalnego wyczerpania (cały dzień biegania od sali do sali, często na głodniaka i bez chwili na zaczerpnięcie oddechu potrafi dać w kość), dlatego muszę każdy z nich trochę odchorować, zanim powrócę do rzeczywistości. Ale jeszcze ani razu nie zdarzyło mi się żałować swojego udziału w którejś z tych imprez. Żałuję zwykle tylko jednego: że jako aktywny współtwórca programu, nie mam czasu być uczestnikiem i omija mnie przez to zdecydowanie zbyt wiele atrakcji!

Spotkanie z Martyną Raduchowską na Coperniconie 2017.

Jak wygląda Twoja praca jako pisarza? Piszesz systematycznie czy może musi cię dopaść wena twórcza? Wolisz pisać na komputerze czy jednak korzystasz z papierowych notatek?

Notatki robię na pierze, a piszę na komputerze, chyba, że się zatnę na amen – w takich chwilach przesiadka z klawiatury na zeszyt i długopis potrafi skutecznie odblokować. Dla każdej książki mam przygotowany opasły zeszyt, w którym najpierw robię luźne, bardzo chaotyczne zapiski, od monosylabowych notek, strzępów dialogów i szkiców scen, po nieokiełznane strumienie świadomości. Gdy pomysł na książkę zaczyna nabierać konkretniejszych kształtów, siadam do czytania wszystkich notatek, uzbrojona w kolorowe długopisy, i robię ostrą selekcję zapisanych pomysłów: oddzielam te, które chcę wykorzystać, od tych, które postanawiam wywalić albo zostawić w zeszycie na dłużej, by dalej dojrzewały i być może dały początek jakiejś innej historii.

Następnie pokrótce opisuję bohaterów, skupiając się na ich motywacji i psychice, sporządzam ogólny zarys fabuły, z grubsza ustalam chronologię wydarzeń. Najwięcej czasu spędzam nad twistami i samym zakończeniem książki, bo nie potrafię tworzyć bez celu i po omacku. Dopóki oczami wyobraźni nie zobaczę finałowej sceny, która zepnie wszystkie wątki i nada sens całej opowieści, nie jestem w stanie zasiąść do pisania. A potem wreszcie przesiadam się na komputer i konstruuję szczegółowy konspekt książki na kilkadziesiąt stron. Kiedy jest gotowy, nie pozostaje mi już nic innego, jak tylko zabrać się do pisania.

Piszę systematycznie, rano przed pracą i w weekendy. Na tym etapie nie potrzebuję weny (ona przydaje się wcześniej, podczas pracy koncepcyjnej), tylko odrobiny wolnego czasu, żebym mogła na spokojnie przemyśleć napotkane problemy (zawsze jakieś wychodzą w praniu), poszukać rozwiązań, poeksperymentować czy odpocząć od tekstu, żeby potem spojrzeć na niego świeższym okiem. Niestety ostatnio żyję w nieubłaganym niedoczasie, co dość poważnie komplikuje sprawę.

Ile trwa tworzenie jednej powieści?

To oczywiście zależy od powieści i od okoliczności, w jakich powstaje. Szamankę… pisałam na drugim roku studiów ze sporymi przerwami; łącznie spędziłam nad nią jakieś pięć, może sześć miesięcy. Zanim zabrałam się do Demona luster, jego fabułę miałam zaplanowaną niemal co do sceny, dzięki czemu poszło migiem, trzy miesiące i książka była gotowa. Natomiast Łzy Mai, choć również bardzo misternie uknute, rodziły w bólach: dziewięć miesięcy z kalendarzem w ręku, nie licząc tony researchu, który musiałam zrobić, żeby w ogóle jakoś ugryźć ten cały cyberpunk. A teraz, kiedy staram się godzić twórczość własną z pracą na etacie jako scenarzystka, pisanie kolejnej książki z uniwersum Czarnych Świateł ze zrozumiałych względów idzie wolniej, niż kiedy byłam wolnym strzelcem i jedyną panią swojego czasu. Piszę tę powieść już od ładnych paru miesięcy i upłynie ich jeszcze trochę, zanim postawię ostatnią kropkę.

Czy wiążesz swoją przyszłość z zawodem pisarza?

Mam to nieoczekiwane szczęście, że już teraz mogę o sobie powiedzieć, że jestem zawodowym pisarzem, bo takie stanowisko zajmuję w studiu CD PROJEKT RED. Ale tak, marzę sobie po cichu o tym, żeby kiedyś (nie mam pojęcia kiedy… być może dopiero na emeryturze) zostać pełnoetatową powieściopisarką.

Studiowałaś psychologię, kryminologię a nawet neurobiologię – czy ta wiedza przydała ci się przy tworzeniu twoich powieści?

Jasne, że się przydała. Multidyscyplinarne wykształcenie sporo mi ułatwia, bo cały czas pracuje sobie po cichutku w tle i popycha skojarzenia w odpowiednim kierunku. Jest nieoceniona zarówno przy projektowaniu fabuły, jak i kreowaniu bohaterów. Pomaga dobierać im cechy osobowości, motywacje (te uświadomione i te niekoniecznie), marzenia, lęki, zachowanie czy sposób mówienia. Pomaga mylić tropy i planować twisty fabularne. Jeszcze dwa lata temu chciałam zawodowo profilować morderców i choć ostatecznie nic z tego nie wyszło, to ani przez chwilę nie pożałowałam czasu zainwestowanego w zdobywanie wiedzy. Nie udało mi się zostać profilerem, lecz nic nie stoi na przeszkodzie, by kiedyś został nim jeden z moich bohaterów.

Magdalena Ostrowska