Serdecznie zapraszamy do lektury wywiadu z Krzysztofem Klimalą – autorem skrywającym się pod pseudonimem Jack Clemence, twórcą Requiem Upadłych. Księga pierwsza: Studnia Przepaści. Zainteresowanych książką odsyłamy również do lektury recenzji, którą znajdziecie: TUTAJ. Życzymy wszystkim miłej lektury!

requiem-upadlych-plakat

Jak zaczęła się Twoja przygoda z pisaniem?

Od dziecka miałem pewien problem ze schematami i przewidywalnością w filmach, czy też grach. Często spotykałem się z irytującymi, bądź nawet żenującymi elementami, które pojawiały się w naprawdę dobrych, ambitnych produkcjach. Myślę, że był to taki impuls, który z biegiem czasu zrodził pewną chęć – by to wszystko zmienić i pokazać, że da się stworzyć w pełni oryginalną, pełną zaskakujących decyzji historię. Pamiętam, że w gimnazjum zaczynałem rozmyślać nad pewnymi scenariuszami, których mógłbym kiedyś użyć. Chciałem w tamtym okresie zostać twórcą gier komputerowych i czasami nawet rozpisywałem sobie fabułę, plan wydarzeń i postacie na papierze. Wtedy nawet bym nie pomyślał o tym, by napisać kiedyś książkę. Na początku technikum moje myślenie zaczynało schodzić na tor książkowy, ponieważ bardzo chciałem coś stworzyć, a był to jedyny dostępny dla mnie sposób. Nie mogłem się jednak do tego przemóc, do czasu. Pewnego wieczora opowiedziałem jedną z moich historii koleżance, której spodobał się pomysł i zaczęła nalegać, bym coś z nim zrobił. Tak zacząłem pisać moją pierwszą powieść.

Jakie były początki Twojej pisarskiej kariery? Czy ciężko Ci było znaleźć wydawnictwo chętne wydać Twoją książkę?

Kiedy zaczynałem pisać moją pierwszą historię, nie myślałem nawet o wydaniu jej. Co prawda udało mi się ją skończyć, ale kiedy ostatnio na nią spojrzałem, stwierdziłem, że coś takiego nigdy nie powinno ujrzeć światła dziennego. Sam pomysł na opowieść wciąż wydaje mi się ciekawy, ale wykonanie było wprost koszmarne. Później napisałem następną książkę, „Miejską Legendę”, która pozwoliła mi wypracować sobie pewien styl w pisaniu. Szukałem na nią wydawcy, ale się nie udało, więc wiedziałem, że muszę się bardziej postarać. W przyszłości planuję ją przepisać i oczywiście wydać. Następnie minęło trochę czasu na przemyślenia i w mojej głowie zapadła ostateczna decyzja: „Pisać książki, które ludzie pokochają”. Ambitna myśl, przyznaję, ale dzięki niej zrodziło się moje pierwsze dziecko, „Requiem Upadłych”, które było zwieńczeniem kilkuletnich przygotowań, oraz efektem prób i błędów. I tutaj przyznam się, szukanie wydawcy potraktowałem trochę po macoszemu. Nie wykazałem się zbyt dużą cierpliwością i po roku, który przeznaczyłem na ostateczne szlify, zdecydowałem się wydać książkę własnym kosztem. Zdawałem sobie też sprawę z tego, że wydawcy spoglądają dość nieprzychylnie na debiutantów, ale teraz, gdy mam już jedną książkę na koncie, mam zamiar szukać do upadłego.

Możesz zdradzić jak długo pracowałeś nad Requiem Upadłych? Kiedy zrodził się pomysł na tą historię i ile czasu minęło od jego powstania do oddania w ręce czytelników gotowej książki?

Samo właściwe pisanie zajęło mi około pięciu, sześciu miesięcy, włączając w to również przerwy, z których najdłuższa trwała aż trzy tygodnie. A tak ogólnie to trochę ciężko mi odpowiedzieć, bo „Requiem Upadłych” przechodziło wiele metamorfoz. Pierwotnie miała to być niedługa, jednotomowa powieść dziejąca się w czasach współczesnych, w naszym świecie i nie brałem tego pomysłu jeszcze wtedy na poważnie. Przyszła jednak taka chwila, kiedy spojrzałem na „Władcę Pierścieni” Tolkiena, „Wiedźmina” Sapkowskiego, oraz „Grę o tron” Martina, z którą przyznam się, do tej pory nie miałem żadnej styczności – poza memami w internecie – i poczułem lekkie ukłucie zazdrości. Nie chorobliwej, ale takiej w stylu: „Łał, też bym tak chciał.”. A o co chodziło? Mianowicie o ich światy. Każdy z tych twórców wykreował swój własny, uniwersalny wszechświat. Nie wersję alternatywną naszego, ale oryginalny, niepowtarzalny świat. Od tego momentu zaczęła się właściwa praca nad „Requiem Upadłych”. Wraz z moim kolegą, pozdrawiam Lokiego, narysowaliśmy u mnie na stole mapę świata. Wciąż tam leży i muszę przyznać, cholernie mi się podoba. Już wtedy „Requiem” przypominało swoją formą ostateczną postać, bo jeszcze przed tym podchodziłem do pisania książki trzykrotnie, ale zatrzymywałem się po paru rozdziałach. Najdalej zaszedłem chyba do czwartego i kiedy wciąż nie czułem się usatysfakcjonowany, po raz kolejny wyrzuciłem plik do kosza i zacząłem pisać od nowa, tym razem ostatecznie. Ogólnie, jakbym miał szacować, łącznie z przerwami – a niektóre były długie – minęły ponad dwa lata, aż wreszcie po odpowiednich poprawkach zaakceptowałem ostateczny maszynopis.

Co stanowiło największe wyzwanie podczas pisania Requiem Upadłych?

Kiedy wziąłem się już zdecydowanie za ostrą pracę, miałem przygotowany plan wydarzeń. Na papierze wydawał się bardzo obiecujący, ale największym wyzwaniem okazało się łączenie ze sobą kolejnych punktów. Nie zawsze było tak łatwo przejść z jednego wydarzenia do drugiego, trzeba było je czymś poprzedzić, podpiąć pod skutek przyczynę i trzeba było zachować przy tym racjonalną spójność. Chociaż równie trudną rzeczą była przy pisaniu ocena, czy aby na pewno wszystko zrobiłem dobrze. Czasami nawet takie szczegóły jak użycie odpowiedniego wyrazu spędzały sen z powiek. Nieraz wyrzuciłem nieodwracalnie połowę rozdziału do kosza i zaczynałem od początku, i to już w trakcie zaawansowanych prac nad książką. Przy tym wszystkim trzeba było też być konsekwentnym, bo niektóre punkty z biegiem czasu odstawały od reszty, nie pasowały do opowieści i musiałem z nich po prostu zrezygnować, bądź zastąpić czymś innym.

Od czego rozpocząłeś pisanie – najpierw powstał zarys historii, bohaterowie czy może jeszcze coś innego?

Na początku był sam motyw przewodni. I chociaż jego główne założenie objawia się w pełni dopiero w jedenastym rozdziale, to on był siłą napędową moich pomysłów. Wszystko to działo się jeszcze w trakcie mojej edukacji. Zawsze miałem ze sobą specjalny zeszyt, w którym na lekcjach kreśliłem swoje przemyślenia. Kiedy miałem już motyw, zacząłem rozpisywać sobie bohaterów, tak po prostu, nie miałem dla nich jeszcze roli, dopiero gdy zaczynało ich przybywać, rozlokowywałem ich na planszy świata i historii. I tak cały projekt zaczynał się rozrastać, rozgałęziać. I po jakimś czasie wreszcie przystąpiłem do pierwszej próby przelania go na papier, ale jak wspomniałem wcześniej, „Requiem” przechodziło dużo metamorfoz. Z czasem pojawiali się nowi, nieplanowani pierwotnie bohaterowie, nowe wątki, pomysły itd.

Skąd decyzja wydania książki pod pseudonimem Jack Clemence? Tym bardziej, że na koniec i  tak zdradzasz swoje prawdziwe imię i nazwisko.

Często słyszę to pytanie na Targach Książki: „Skąd ten pomysł?”. Kiedy widziałem na pierwszej stronie napis Krzysztof Klimala, jakoś nie dawał mi on spokoju. Zawsze byłem człowiekiem, który starał się nie wychodzić przed szereg, działałem wśród tłumu, starałem się nie wyróżniać. Byłem takim obserwatorem, lubiłem poznawać, analizować. Być może to jakieś podświadome przekonanie bycia nieistotnym w tym całym siedmiomiliardowym tłumie. Nie mówię, że mam jakieś kompleksy, ustrzegam się przed nimi jak kot przed wpadnięciem do wody, ale są też inne argumenty. Clemence, oczywiście w innym zapisie, prawdopodobnie Klemens, to geneza mojego nazwiska. Jack wziął się tak właściwie znikąd, jest to krótkie imię, proste w zapisie i wymowie. Może kiedyś będą mnie przez to przezywać Jackiem, spolszczając pseudonim. Tak też podpisuję się na książkach: „…od Jacka”, co wielu może właśnie przeczytać po polsku. Poza tym nie zależy mi tak bardzo na tym, by rozsławić moją osobę – chociaż nie ukrywajmy, to też jest częścią kariery –  ale raczej o to, by to właśnie tytuły i ich zawartość dotarły do ludzi. No i nie oszukujmy się, Jack Clemence brzmi o wiele ciekawiej niż jakiś tam nudny Krzysztof Klimala. A na końcu postanowiłem przedstawić się swoim prawdziwym nazwiskiem, bo nie lubię niewyjaśnionych spraw i chciałem coś przekazać czytelnikom osobiście.

Czym zajmujesz się poza pisaniem?

Pracuję na skupie złomu, głównie jako kierowca albo operator maszyn. Mam też małą firmę zajmującą się skupem zużytych sprzętów RTV i AGD. Poza tym trenuję piłkę nożną, kiedyś za czasów gimnazjum dużo grałem, teraz, po latach, postanowiłem wrócić do formy. Coś trzeba robić między pisaniem. A przerwy, czasami dłuższe, są wskazane żeby móc skumulować pomysły i wenę. Inaczej można utknąć w martwym punkcie.

Co uważasz za najtrudniejsze w pracy pisarza?

To trudne pytanie, bo na trudności w pisaniu składa się wiele zmiennych. Choćby pogoda, czy samopoczucie. W moim odczuciu jednak najtrudniej jest pokonać pewne uczucie bezsilności, kiedy w trakcie tworzenia historii, albo właściwego pisania, natrafia się na ten wspomniany przed chwilą, martwy punkt, przez który nie da się przebrnąć. Dochodzi czasami do takich sytuacji, gdy nie wiadomo jak poukładać wydarzenia, w jakiej kolejności je przedstawić. Są też takie momenty, w których pewne postacie przystępują do wyczerpujących wyjaśnień odnośnie różnych zagadnień, bądź fabuły, jak na przykład w rozdziale Uan vis olm janor, albo Poznanie Alistera. W jakiej kolejności powinno się poruszać poszczególne kwestie, jak je opisać, w jaki sposób postać ma o nich opowiadać, by, powiedzmy, „nie wybiec” poza ramy własnego charakteru? Chociaż zdarzają się czasem proste błędy logiczne, które dostrzegamy dopiero po czasie, i jak się okazuje, trudno je naprawić. Sam popełniłem kilka, szczególnie w zakończeniu, przez co byłem zmuszony analizować dwa ostatnie rozdziały, ponieważ przez pośpiech przeoczyłem parę szczegółów, zapomniałem o jednej postaci, nie poruszyłem dwóch ważnych zagadnień i musiałem spędzić nad tym kilka dodatkowych wieczorów. Ale opłaciło się.

Zrobiłem na przykład również taką gafę, że wpierw postać Tanciesa przestawiłem jako wyrachowanego, doświadczonego legionistę, a później, w 15 rozdziale z ust Najwyższego padło stwierdzenie, jakoby Tancies był młodym żołnierzem. Na szczęście w porę się zorientowałem i ze skupieniem ustrzegałem się kolejnych takich błędów, a to też sprawia pewną trudność, bo trzeba podzielić uwagę na kolejną, bardzo ważną rzecz.

A co sprawia Ci największą satysfakcję?

Oj, tutaj mógłbym wymieniać i wymieniać. Na pewno zaliczyłbym tutaj pochwały od czytelników. To sprawia dużo radości. Na przykład podczas tegorocznych Targów Książki w Krakowie podszedł do nas jeden z czytelników, który zakupił egzemplarz „Requiem Upadłych” rok wcześniej. Do tej pory nie przeczytał książki w całości, ale wspominał, że podczas czytania rozdziału 3 i 4 czuł się jakby w zupełnie innym świecie. To mnie uszczęśliwiło, ponieważ te rozdziały były dla mnie jednymi z trudniejszych i strasznie się obawiałem, czy aby na pewno dobrze mi wyszły.

A tak w samym pisaniu, to wiele satysfakcji daje moment, w którym uświadamiam sobie, w jaki sposób udało mi się połączyć na pozór nieistotne elementy, tworząc z nich jedną spójną całość. Czasami robię to nieświadomie i kiedy później przeglądam to co napisałem, zaczyna docierać do mnie, co właściwie udało mi się zrobić. I pojawia się takie buuum! mózg rozje…! W taki sposób powstały pomysły na kontynuację „Requiem”, bo tak naprawdę dopiero po skończeniu pierwszej części obmyśliłem dalszy plan na całą sagę. I kiedy dorabiałem następne gałęzie historii, aż nie mogłem uwierzyć w to, jakim cudem to wszystko – praktycznie samoczynnie – łączy się w jedną, wielką całość. Zupełnie jakbym planował to od samego początku. I w tym miejscu pojawia się kolejny bardzo satysfakcjonujący moment. Kiedy świat, historia i postacie, wraz z tymi postępami, zaczynają naprawdę żyć. To też taka siłą napędowa do pisania, bo chociaż przy „Studni Przepaści” miałem już odgórnie jakiś tam profil psychologiczny dla poszczególnych bohaterów, to jednak czułem, że rozwijają się oni samodzielnie.

W notatce o sobie napisałeś, że piszesz książkę, którą sam chciałbyś przeczytać, ale jednocześnie zaznaczasz, że tak naprawdę czytać nie lubisz? Nie uważasz, że bycie oczytanym pomaga w pracy pisarza?

To pewnie zależy od osoby, ale jak zaznaczyłem w poprzednim pytaniu, niektóre rzeczy robi się w trakcie pisania podświadomie. Trochę się obawiam, że gdybym był za bardzo oczytany i jakaś książka spodobałaby mi się aż za bardzo, to przez przypadek mógłbym coś podpatrzeć kątem oka i sprowokować niepotrzebną krytykę. Owszem, czytanie pomaga w wypracowaniu stylu, popełnia się wtedy mniej błędów, poszerza się zasób słownictwa, ale ja naprawdę mało czytam. W życiu przeczytałem jedynie kilka tomów „Harry’ego Pottera”, „Wiedźmina”, „Hobbita”, „Ojca chrzestnego”, „Rodzinę Corleone” i parę innych tytułów. Podchodziłem też kilkukrotnie do „Władcy Pierścieni”, ale do tej pory nie udało mi się przez niego przebrnąć. Dlatego właśnie piszę książki, które sam zechciałbym przeczytać; które dałbym radę przeczytać i dać się zaciekawić. Czasami kiedy zaczynam się blokować przy pisaniu, na przykład nie wiem jak ruszyć z miejsca, to sięgam w takich przypadkach po „Ojca chrzestnego”. I zawsze pomaga, jak na Dona Corleone przystało.

W Requiem Upadłych zdecydowałeś się na oryginalny zabieg – zanim wciągnąłeś czytelnika w snutą przez siebie historie, przedstawiłeś mu swoiste kompendium wiedzy o świecie. Skąd taka decyzja? Uważasz to za lepsze rozwiązanie niż stopniowe ujawnianie niezbędnych informacji w trakcie lektury?

Dzięki temu oszczędziłem czytelnikowi wiele opisów, które w trakcie opowiadania historii byłyby po prostu nudne. Nie stronię od szczegółowej i obszernej narracji, więc zabieg ten pozwolił mi opowiedzieć o tym, co chciałem przedstawić, a co mogłoby okazać się dla fabuły zbędne.

Wprowadzenie w dużej mierze stanowi ciekawostkę na temat świata przedstawionego. Po zaznajomieniu się z nim czytelnik nie czuje się już w tym świecie zagubiony, a każdy nowy element, jaki odkryje podczas czytania, może połączyć z odrębną historią świata. Poza tym wprowadzenie można czytać na przemian z wątkiem głównym i na upartego nie jest ono niezbędne, ale wydaje mi się, że daje dużo satysfakcji. Dla wielu czytelników, z którymi miałem okazję porozmawiać, na przykład podczas Targów Książki, okazało się ono zbawienne. Dziękowali mi i pochwalali moją decyzję, bo to też pewien osobisty gest od twórcy dla czytelników, na który wielu autorów się nie zdobyło, albo nawet o tym nie pomyślało. Niektórzy dopiero po jakimś czasie postanawiają napisać rozszerzenie świata w postaci pseudo-encyklopedii.

Wspominałeś, że pracujesz obecnie nad dwoma książkami – możesz zdradzić coś więcej na ten temat?

Coś mogę. Jedną z nich co prawda skończyłem już pisać, jest w trakcie korekty autorskiej i lada moment zacznę ją rozsyłać do wydawnictw. Tak jak wspomniałem wcześniej, tym razem nie chcę już odpuścić i zamierzam szukać na przysłowiowego chama. Co mogę powiedzieć odnośnie samej treści to to, że książka jest inspirowana grami z serii „Dark Souls”. Posępny klimat, mroczny, enigmatyczny świat, oraz szczątkowa fabuła, pełna tajemnic i niedomówień, a także wiele smaczków ukrytych między wierszami. Jej tytuł brzmi „Przez niebyt…” i dla niektórych czytelników może się okazać nieco abstrakcyjna, ponieważ świat, który dla niej wykreowałem, pozwolił mi puścić wodze fantazji. Więcej nie będę zdradzał, bo i tak już dość dużo powiedziałem. Co do drugiej książki, to tak naprawdę mam kilka pomysłów, ale są to jedynie zalążki motywów, które jeszcze wystarczająco nie rozkwitły.

Czy pracujesz obecnie nad kontynuacją Requiem Upadłych? Kiedy czytelnicy mogą spodziewać się premiery drugiego tomu?

Jak najbardziej. Drugi tom „Requiem Upadłych” jest w przygotowaniu, ale trudno mi określić, kiedy będzie gotowy. Książki z serii „Requiem” to naprawdę ciężkie lektury, zarówno dosłownie, jak i w przenośni. Praca nad nimi jest czasochłonna i wymaga wiele poświęcenia. Dlatego teraz postanowiłem zająć się wydaniem mniejszej powieści, może dwóch. Jednak pragnę uspokoić fanów, którzy wyczekują kontynuacji. Prace nad „Requiem Upadłych” postępują nawet wtedy, kiedy plik roboczy książki „leży” sobie spokojnie w folderze. Mam już ukończone ponad 170 stron maszynopisu w formacie A4 i kiedy roześlę propozycje wydawnicze „Przez niebyt…”, to zdecyduję, czy powrócę do kontynuacji, czy zajmę się jeszcze jedną mniejszą powieścią. „Studnia Przepaści” miała ostatecznie niemal 450 stron A4, a księga druga w zamyśle powinna być jeszcze obszerniejsza, za to bardziej intensywna. Sam osobiście traktuję „Studnię Przepaści” jako formalny wstęp do właściwej akcji i jest to cykl, na którym skupiam największą uwagę, nawet jeśli wyczekuje na mnie w poczekalni.

Czy czujesz, że poniosłeś jakieś postępy w swoim warsztacie pisarskim od momentu wydania Requiem Upadłych?

Nie ukrywajmy. Nie jestem starym wyjadaczem. Cały czas się uczę i rozwijam w kierunku pisarstwa. Czy to pisząc sobie jakieś mniejsze opowiadania, czy też rozpoczynając pierwszy rozdział powieści, która ostatecznie ląduje w koszu. Nieustannie chłonę wiedzę i kształcę własny styl. Kiedy spojrzę teraz na kontynuację „Requiem Upadłych”, w której tak naprawdę nie napisałem nic nowego od dobrych kilku miesięcy, to widzę ogromną różnicę względem pierwszej części i wiem, że teraz napisałbym ją jeszcze lepiej. Narracja, dialogi, opisy bohaterów, coraz częściej czuję swoistą swobodę przy tych elementach. I przekłada się to również na szybkość pisania. Ogólnie jestem zadowolony z postępów, jakie poczyniłem na przestrzeni ostatnich kilku lat. Sam zauważam w sobie pewien potencjał, który należy uwalniać. Wierzę też, że to dobry ogląd na przyszłość. Dzięki temu znalazłem jakiś konkretny, długoterminowy cel w moim życiu.

Zainteresowanych książką odsyłamy na oficjalną stronę autora oraz fanpage na FB:
http://clemence.info.pl/
https://www.facebook.com/Requiem-Upad%C5%82ych-1672282146337042/