Uwielbiana przez czytelników Wolha Redna powraca w trzecim tomie bestsellerowych Kronik Belorskich autorstwa Olgi Gromyko – znanej w Polsce m.in. dzięki znakomitej trylogii Rok Szczura.
„Zawód: wiedźma” i „Wiedźma opiekunka” to za mało? Przygotujcie się, bo „Wiedźma naczelna” dostarcza jeszcze większej dawki emocji, magii i humoru spod znaku Kronik Belorskich!
Będzie śmiesznie, będzie niebezpiecznie, będzie upiornie i emocjonująco. Życie najbardziej W.Rednej wiedźmy na świecie przejdzie prawdziwą rewolucję, a ona sama znów będzie przygniatać sarkazmem, imponować odwagą i rozczulać urokiem osobistym.
Ale czy uda jej się uniknąć spalenia na stosie?
Albo stanięcia na ślubnym kobiercu?
Powróćcie do świata Belorii, aby przekonać się, czym tym razem zaskoczy Was Olga Gromyko!
Cykl Kroniki Belorski to sześć tomów opowieści Olgi Gromyko osadzonych w magicznym świecie Belorii. „Zawód: Wiedźma”, „Wiedźma Opiekunka” i „Wiedźma Naczelna” są już na rynku, a wkrótce ukażą się również kolejne tomy cyklu: „Wiedźmie opowieści”, „Wierni wrogowie” oraz „Kroniki Belorskie”.
Zainteresowanych zapraszamy do lektury fragmentu książki!
Zamek był ogromny. Nadal miałam do niego co najmniej pięć wiorst, ale czubki wszystkich ośmiu wież już dumnie wznosiły się nad lasem, przyciągając spojrzenia jaskrawymi cegłami. Na iglicach tańczyły ostre języczki flag. Nie chciało mi się wierzyć, że wszystkie te wieże otoczone były jednym murem – pomiędzy nimi spokojnie zmieściłoby się nawet osiem zamków. Ale kto wpadłby na to, by stawiać je obok siebie?!
Natychmiast zrozumiałam też, gdzie mnie zaniosło. Żadne tam Maliniki, tylko Mael-ine-kirren. W języku krasnoludów „Krucze Szpony“ to nazwa największego w Belorii zamku rycerskiego. A wieś najpewniej nazywała się Rozdroże – na słupie przy pierwszych domach wisiała kolejna tablica.
Podjechałam bliżej i przekonałam się o słuszności moich podejrzeń. Rozdroże było jedną z tych wsi, które zaczynają się rozrastać od karczmy, stojącej na skrzyżowaniu dróg. Z jednej (tej właśnie, którą przyjechałam) obecnie już prawie nikt nie korzystał, gdyż zmieniła się w zwykłą wiejską dróżkę. Druga natomiast w międzyczasie rozszerzyła się prawie do rozmiarów traktu i prowadziła wzwyż, w kierunku zamku.
Mieszkańcy gapili się na mnie nieprzyjaźnie, nie wychodząc z przydomowych podwórek, ale też nie oddalając się od furtek. Wielu demonstracyjnie czyniło znak krzyża i pluło przez ramię, któryś nawet pokazał figę, która jakoby chroniła przed złym okiem (nie pozostałam dłużna i zademonstrowałam delikwentowi inny, nie mniej symboliczny palec). Nawet nie przyszło mi do głowy, by skrywać swój zawód, wręcz przeciwnie, odrzuciłam kaptur kurtki i dumnie wyprostowałam się w siodle, by wszyscy mieli okazję obejrzeć trzepoczące na wietrze rude włosy i rękojeść miecza wiszącego na plecach. W końcu nikt nie bronił mi tędy jechać ani reklamować „konszachtów z diabłem”. Zauważyłam parę zaciekawionych spojrzeń i uśmiechnęłam się z zadowoleniem. Może powinnam wyjechać za granice wsi, zatrzymać w najbliższym lasku i poczekać na klientów?
Ale w następnej chwili zauważyłam gospodę i natychmiast zmieniłam plany. Miałam już powyżej uszu wytrząsania sobie flaków w siodle i czerstwych kanapek – wypadałoby dla odmiany trochę dopieścić żołądek, a przy okazji rozprostować nogi oraz część ciała znajdującą się nad nimi.
Lokal nie mógł poszczycić się ani czystością, ani nadmiarem gości. Po moim wejściu opustoszał ostatecznie, a karczmarz nawet nie pytając czego gość sobie życzy, postawił przede mną wypełniony jedzeniem talerz.
Ziemniaki były przesolone, ogórki miękkie, a kotlet schabowy podejrzanie przypominał moją oderwaną podeszwę. Jakimś cudem udało mi się nabić to arcydzieło sztuki kulinarnej na widelec, ale zdjęcie go z powrotem okazało się niewykonalne. Ugryzienia również nie zaryzykowałam, wyobraziwszy sobie dwa szeregi własnych zębów, tkwiące tuż obok widelca. Poza tym ktoś chyba wcześniej próbował dobrać się do niego z drugiej strony, ale również bez powodzenia. Ponownie potrząsnęłam widelcem i nieoczekiwanie kotlet ustąpił. Ze złowieszczym szumem rozciął powietrze, lotem koszącym pokonał całą długość karczmy i ostatecznie wylądował w wiadrze z pomyjami, gdzie majestatycznie zatonął. Na twarzy karczmarza pojawił się tęskny grymas – najwidoczniej owo unikalne danie koczowało ze stołu na stół od samego rana i wchodziło nie tylko do menu obiadowego, ale też do kolacyjnego.
Oswobodzonym widelcem zaczęłam ponuro rozmazywać po talerzu ziemniaki. Byłam coraz bardziej głodna, ale nadal nie do tego stopnia, by zmusić się do przełknięcia choćby kęsa tej brei, szkalującej dobre imię jedzenia.
Odłożyłam widelec i spojrzałam przez okno. Dokoła karczmy niemrawo kręcili się jacyś chłopi, którzy co i rusz spoglądali na drzwi i wymieniali między sobą krótkie uwagi. Chyba nie mieliby nic przeciwko możliwości wypicia kufelka piwa, ale Smołka przywiązana koło drzwi swoimi żółtymi oczyma odstraszała spragnionych, a w środku na dodatek siedziała wiedźma…
Karczmarz już kilka razy przespacerował się koło mojego stołu, a za ostatnim podejściem po prostu stanął obok, znacząco sapiąc mi nad uchem. Odchyliłam się na oparcie krzesła i udawałam, że nic nie zauważam. I w ogóle starałam się robić wrażenie, że mam w planach krótką drzemkę.
– Hej, szanowna pani! – Karczmarz nie wytrzymał i podjął inicjatywę. Jakoś nie zauważyłam w jego głosie specjalnego szacunku, a wyłącznie pretensję, zaledwie trochę hamowaną lękiem przed wiedźmą. – Zamierza pani płacić, czy jak?
– Zamierzam – potwierdziłam chętnie i dla dodania wagi swoim słowom pokręciłam w palcach srebrną monetę. Gospodarz wyciągnął rękę, ale pieniążek zniknął tak samo niespodziewanie jak się pojawił. – Ale czy nie robi się tego przed samym wyjściem?
Chłop niechętnie skinął głową.
– W takim razie niech szanowny gospodarz idzie i zajmie się swoimi sprawami, bo mnie się nigdzie nie spieszy – zapewniłam uprzejmie, wygodniej lokując się na krześle. – Ma pan tu tak wspaniałe miejsce i doskonałe jedzenie, że człowiek ma ochotę rozciągnąć przyjemność na dłużej. Powiedzmy do wieczora. A może nawet spędzę tutaj noc. Przecież nie będzie pan miał nic przeciwko, prawda?
Karczmarz sapnął jak smok, który porwał księżniczkę i dopiero w jaskini odkrył, że pomylił ją z dziewięćdziesięcioletnią służącą. Przy czym pozbycie się mile połechtanej babci wcale nie było łatwiejsze niż bezczelnej wiedźmy, która przeszkadzała mu truć bardziej uległych klientów. Nie wiem jak w tej sytuacji poradził sobie smok, ale przede mną już po kwadransie stał talerz ze smakowitą kurzą piersią w gęstym sosie, świeżutką i jeszcze parującą.
– Mam nadzieję, że tym pani wiedźma naje się szybciej – burknął karczmarz chmurnie.
Delikatne mięso faktycznie rozpływało się w ustach. Chciałam z czystej złośliwości rozciągnąć sobie przyjemność jeszcze na pół godziny, ale z kretesem przegrałam ze zdrowym apetytem, zmiotłam wszystko w parę minut i ze smutkiem wrzuciłam do pustego talerza monetę.
Odwiązałam kobyłę, z pewnym trudem ulokowałam swoje syte ciało w siodle i wyjechałam za bramę, mając szczery zamiar postąpić zgodnie z ułożonym wcześniej planem, ale napotkałam niespodziewaną przeszkodę.
Okazało się, że żądni piwa chłopi nie marnowali czasu. Kiedy ja siedziałam w karczmie, oni zebrali się i wysłali gońca. Nawet gorzej – zdążył on wrócić ze wsparciem.
W moim kierunku zmierzało przynajmniej pięć pudów żelaza – pod dwoma z nich skrywał się rycerz, pod kolejnymi trzema – jego wierny koń, powoli i majestatycznie przestawiający nogi. Spod długiego srebrzystoszarego czapraka widać było tylko kudłate pęciny z masywnymi kopytami. Górna część bojowego wierzchowca została zapakowana w hełm z wycięciami na ślepia, uszy i nozdrza, od którego do samego łęku siodła ciągnął się kołnierz z wypolerowanych do blasku płytek. Grzbiet zwierzaka okrywała zbroja ze stalowych pasów, więc jedynym niechronionym miejscem był poruszający się z irytacją ogon.
Jeźdźca opancerzono jeszcze solidniej – łatwiej było go spłaszczyć niż zranić. W lukach między płytami zbroi widoczne były fragmenty kolczugi, przy siodle wisiał wielgachny dwuręczny miecz, który prawie zaczepiał o ziemię. Cały ten majdan wesoło podzwaniał i szczękał przy najlżejszym ruchu, straszył kury i doprowadzał do szału psy.
Za rycerzem w pełnej szacunku odległości truchtał giermek na niewielkim myszatym koniku. Był to ciemnowłosy chłopaczek mniej więcej piętnastoletni, o radosnej i jeszcze pozbawionej zarostu twarzy. Warto zauważyć, że nie niósł ani nie wiózł żadnej broni, a w charakterze zbroi miał na sobie tylko lekką kolczugę do połowy uda, ze zwykłym skórzanym pasem. Kawalkadę zamykało ze dwadzieścia wiejskich kundli, bezskutecznie usiłujących przeszczekać wydawany przez rycerza hałas.
Na widok złotego znaku na srebrnym łańcuchu, wygodnie ulokowanego w zagłębieniu napierśnika, mruknęłam z szacunkiem. Rycerzy zakonnych najwyższej rangi nazywano mistrzami i byli oni odpowiednikami naszych bakałarzy. Ale nie było się co łudzić – rycerze ci byli ślepo oddani świątyni i nie znali innego określenia na magię niż „paskudne czary” czy „wstrętne kuglarstwo”. Do wiedźm mieli identyczny stosunek.
Spróbowałam cofnąć się na pobocze, ale obaj jeźdźcy skręcili mi naprzeciw i zatrzymali się, niedwuznacznie zagradzając drogę. Mistrz, wyraźnie popisując się, zmusił swoje „gorącokrwiste” konisko do stanięcia dęba i leniwego pomachania przednimi kopytami. Na ziemię spadły one z takim łomotem, że nabrałam poważnych obaw odnośnie do tego, czy jeździec i koń przypadkiem nie rozsypią się na osobne segmenty. Chyba nie warto dodawać, że ani ja, ani Smołka nawet nie drgnęłyśmy, patrząc na rycerza z tak szczerym zdumieniem, aż zawstydzony giermek uciekł spojrzeniem.
– Uaa em oaiać z uawąwieeą! – doleciało spod przyłbicy dźwięcznie i z przeciąganiem samogłosek.
Moje zdumienie przerodziło się w nie mniej szczere niezrozumienie, a kobyłka nawet lekko nastawiła uszu, nasłuchując odbijającego się we wnętrzu zbroi echa.
– Prawdopodobnie szanowny mistrz miał na myśli, że chce rozmawiać z wiedźmą. – Giermek przyszedł swojemu panu w sukurs.
– Uawą? – spytałam podejrzliwie.
– Zaiste tak! – Rycerz w końcu wpadł na to, by podnieść osłonę. – Bo wiedźma jest z natury swojej nasieniem mroku, źródłem zła i skupiskiem siły przeklętej na grzesznej ziemi naszej, więc niedopuszczalne jest nazywanie jej inaczej niż „plugawą”!
– Schlebia mi pan – mruknęłam. – Ale co dalej? Macie zamiar urozmaicić nudne życie tej porządnej wsi jedynie słuszną i właściwą akcją spalenia mojej skromnej osoby?
– Niestety nie – przyznał mistrz ze smutkiem. – Ja, czyli zakon Białego Kruka w mojej osobie chcemy cię wynająć.
Uważniej spojrzałam na złotą blaszkę z wyżej wymienionym Białym Krukiem. Ptaszek przypominał raczej kurczaka i to nie będącego u szczytu formy. Sprawiał wrażenie, jakby biedaczek zakończył żywot na własne życzenie metodą powieszenia się na srebrnym łańcuchu, na którym po dziś dzień dyndał z rozłożonymi skrzydłami, wyciągniętymi łapami i nienaturalnie wygiętą szyją.
Sens wypowiedzi rycerza dotarł do mnie dopiero po chwili.
– Wynająć? Mnie?! Raczy pan żartować?
Z chmurnej fizjonomii mistrza dawało się wyczytać, że też wolałby wybrać tę opcję, ale niestety nie może.
– Bardzo nie chcę pana zasmucać – zaczęłam delikatnie – ale na skraju lasu wisi pewna obiecująca tabliczka…
– Wiem… – Rycerz machnął ręką. – Osobiście ją tam przybiłem.
– To ma pan oryginalną metodę informowania przejeżdżających magów o pojawieniu się wolnego etatu! – prychnęłam. Kobyła ochoczo poparła mnie analogicznym, ale znacznie bardziej złośliwym i głośniejszym dźwiękiem.
– Niech nas bogowie uchowają przed waszym biesowskim plemieniem! – Mistrz z irytacją podniósł głos. – Potrzebujemy JEDNEJ wiedźmy do wykonania JEDNEGO zadania. A potem, mimo tego, że jest to sprzeczne z naszymi zasadami, puścimy ją wolno…
Rycerz i giermek z niepewnymi minami spojrzeli po sobie, nie rozumiejąc, co mnie tak śmieszy. Zgięta w pół nad łękiem siodła z trudem zdołałam wyksztusić:
– Czy chce mi pan powiedzieć… że pan mnie… złapał?! No ja nie mogę…
– No, prawie złapaliśmy – poprawił giermek, zapadając się w sobie pod ciężkim spojrzeniem starszego towarzysza. – Można powiedzieć, że jesteśmy w trakcie…
– Aha… – Lekko klepnęłam się w pierś, przeganiając resztki kipiącego tam śmiechu. – Ale jeżeli się nie przesłyszałam, początkowo padło słowo „wynająć”, a ono chyba zakłada opłatę za moją działalność, czyż nie?
– Owszem – potwierdził mistrz z godnością. – Ty wyświadczasz nam pewną usługę, a my darujemy ci życie i wolność. Moim zdaniem jest to godna zapłata za twoją wstrętną bogu działalność.
– Czyli chce pan zapłacić mi, używając w tym celu odebranej mi sakiewki? Nic z tego. Niech pan najpierw spróbuje ją odebrać.
Na policzku rycerza nerwowo drgnął mięsień. Pewnie do tej pory spotykał się wyłącznie z wiejskimi znachorkami, niezdolnymi do stworzenia nawet prościutkiego pulsaru. I chyba nie bardzo miał ochotę sprawdzać, do czego zdolny jest mag bojowy z dyplomem wyższej uczelni. Niestety, było za późno, by mógł się wycofać.
Mistrz opuścił osłonę i z brzękiem wbił ostrogi w stalowe końskie boki. Wierny rumak zareagował na znany dźwięk i ruszył do przodu.
– Drżyj, pomroko, jako że w rękojeści mojego miecza umieszczono paznokieć z lewej nogi świętego Fenduła i samo dotknięcie go obróci cię w proch!
– Drżę – przyznałam uczciwie. – Straszne paskudztwo i nie mam najmniejszej ochoty go dotykać!
Rycerz ryknął z oburzeniem i rzucił się do ataku.
Najnowsze komentarze