Przedstawiamy książkę Meagan Brothers – Dziwna i taki jeden, która w księgarniach zagości 30 sierpnia. To poruszająca powieść pod znaku LGBT, którą z prawdziwą przyjemnością objęliśmy patronatem 😉 Poniżej znajdziecie pierwszy fragment – życzymy miłej lektury.

Nowa poruszająca powieść spod znaku LGBT dla nastolatków.

Lula i Rory są najlepszymi przyjaciółmi. Chodzą do tej samej szkoły, uwielbiają Autostopem przez galaktykę, a po lekcjach pasjami oglądają serial Z Archiwum X. Oboje czują, że odstają od reszty nastolatków. Łączy ich także trudna sytuacja rodzinna: mama Rory’ego pije, z kolei mama Luli odeszła dawno temu, zostawiając po sobie tylko kilka książek o aktorstwie. Wiedzą o sobie wszystko, do czasu gdy Lula odkryje, że Rory nie wspomniał jej o swoim awansie do szkolnej drużyny futbolowej, a przede wszystkim o swoim romansie z dużo starszym od siebie szefem, Andym. I to właśnie wtedy, gdy Lula zaczynała myśleć, że czuje do Rory’ego coś więcej… Nie wiedząc, kim jest bez najlepszego kumpla i kwestionując własną tożsamość seksualną, dziewczyna znika z miasteczka i wyrusza na poszukiwanie długo niewidzianej matki.

 

„Dziwna i taki jeden”, Meagan Brothers, YA! 2017

Fragment

Jeden

– Rory – odezwała się Lula posępnym głosem – mam już po dziurki w nosie tych porąbanych pijackich bzdur. Następnie, jakby dla podkreślenia swoich słów, cisnęła egzemplarz Wściekłości

i wrzasku na trawnik przed szkołą.

Roześmiałem się. Ruszyliśmy do klasy. Nie wiem, jak jej poszło na sprawdzianie z Williama Faulknera u pani Lidell, ale później wróciłem na dziedziniec i podniosłem książkę, rozłożoną między niskimi gałęziami żywopłotu. Wciąż myślałem o słowach Luli, żałując, że sam nie mam tyle odwagi, aby powiedzieć coś podobnego, gdy wrócę do domu i zobaczę, że matka znów poprzestawiała meble. Zawsze tak robiła po pijaku. Rozstawiała to cholerstwo bez ładu i składu. Żałowałem, że brakuje mi jaj, aby choć raz powiedzieć jej posępnym głosem: „Patty, mam już po dziurki w nosie tych porąbanych pijackich bzdur”. Potem wyjąłbym z lodówki puchar, który zdobyłem w szóstej klasie

w turnieju piłkarskim, i odstawiłbym go na półkę, gdzie jego miejsce.

Lula nie miała w zwyczaju rzucać książkami. Tak naprawdę była bardzo bystra i bez przerwy czytała. Ale niekoniecznie książki o rozpadzie rodzin z Południa. Chętniej po raz trzeci albo czwarty sięgnęłaby po którąś z części Autostopem przez galaktykę albo po Władcę Pierścieni. Między innymi dlatego inne dzieciaki w szkole nazywały Lulę „Dziwną”. A czasami, dla odmiany, „Królową Dziwaków”. Innym powodem było to, że jej rodzina nie wywodziła się z Południa, a ona sama przyszła na świat w Los Angeles, jakby nie istniały mniej zwariowane miejsca. Zresztą stamtąd także nie była. Jej postrzelona matka „po prostu tam pomieszkiwała”. (Zawsze, kiedy to mówię, wyobrażam sobie pokój pełen oszołomionych dam).

W naszym malutkim miasteczku w Karolinie Północnej, a nawet w naszej szkole, ludzie naprawdę przywiązują wagę do takich rzeczy. Rodziny niektórych dzieciaków mieszkają tutaj od czasów wojny secesyjnej i niekiedy mam wrażenie, że wszystkie się wtedy spiknęły

i zsynchronizowały tajne pierścienie dekodujące, albo coś w tym rodzaju. Jeśli pochodzisz z – broń Boże! – Kalifornii, nie masz wstępu do Fortecy Południowości.

(A ja sam? Żyłem w dziwacznej otchłani przeznaczonej dla tych, którzy od urodzenia mieszkają w Hawthorne, ale ich matki miały czelność pojechać na północ do wypasionego college’u

i wyjść za przeklętego Jankesa. Na szczęście mama miała na tyle rozsądku, że wróciła, chociaż rozwiedziona i z nieświadomym niczego dzieckiem. Poza tym moi dziadkowie pracowali w fabrykach zarządzanych przez – albo nawet stanowiących własność – dziadków niektórych moich kolegów. Dlatego mogłem liczyć na dziwną akceptację. Nikt nie traktował mnie szczególnie wrednie, mimo że byłem wielkim grubasem, z którego łatwo się nabijać. Koledzy najczęściej uprzejmie ignorowali ten niewygodny fakt, że istnieję).

Ale Luli to wszystko nie obchodziło. Między innymi za to ją lubiłem. W końcu każdy przejmuje się tym, co inni o nim myślą, prawda? Zwłaszcza w szkole średniej. Lula jednak miała

w nosie, co inne dzieciaki sądzą o tym, że w weekendy grywa ze swoimi dziadkami w golfa albo tenisa, a wspólnie z dziadkiem ogląda filmy z Clintem Eastwoodem i seriale komediowe z lat sześćdziesiątych. Nie przejmowała się także, że dziewczyny szeptały za jej plecami, gdy przez większość dziesiątej klasy ubierała się w niemodne babcine sukienki z lat sześćdziesiątych

i siedemdziesiątych, wszystkie z poliestru i w niewiarygodnych kolorach. Za sprawą swoich dziadków Lula odpowiadała nauczycielom cytatami ze starych kabaretów, a gdy inni uczniowie z niej żartowali, zawsze miała w zanadrzu ripostę, zazwyczaj bardzo wulgarną.

Znacie określenie „kląć jak marynarz”? Otóż dziadek Luli przez większość życia służył

w marynarce. Lula lubiła sobie soczyście bluzgnąć i nie bała się mieć odmiennego zdania. W naszej szkole jednak wiele dzieciaków nie wzdragało się przed używaniem soczystego języka, a zatem, nawet w połączeniu z zamiłowaniem do książek, nie wystarczyło to, by zasłużyć sobie na miano „Królowej Dziwaków”. Osobiście uważam, że inni uczniowie przezywali tak Lulę, bo nie przeszkadzało jej, że nie przyjaźni się z nikim poza mną.

Reszta szkoły mówiła na nas „Dziwna i Taki jeden”, ale my sami wymyśliliśmy dla siebie inne imiona. Gdy poznaliśmy się w gimnazjum na lekcji historii u pana Boyda, byliśmy Teddym

i Tallulah, co według Luli brzmiało jak nazwa kiepskiej kapeli grywającej do kotleta albo pary zawodowych żonglerów. Lula zawsze nienawidziła swojego pełnego imienia, a także wszelkich jego odmian, które wymyślaliśmy – Lu, Lula, Tally – dopóki nie obejrzeliśmy starego odcinka Z Archiwum X, gdzie pojawia się włamywaczka Lula. Od tamtej chwili zaczęła uznawać to imię za najbardziej czadowe na świecie. Moja mama przez niemal całe życie nazywała mnie Teddym. Tak się złożyło, że dziadek mojego taty nosił imię Theodore. Ale Lula stwierdziła, że nie wyglądam jak Theodore ani Teddy, więc przechrzciła mnie na Rory’ego. To było w siódmej klasie.

Kiedy Lula po raz pierwszy do mnie zadzwoniła – żeby zapytać o prezentację, którą mieliśmy przygotować na lekcję pana Boyda – gadaliśmy i żartowaliśmy przez dwie godziny, dopóki nie padła jej komórka.

Trudno było uwierzyć, że nie przyjaźnimy się przez całe życie. A wszystko zaczęło się od tego, że mieliśmy wspólnie pracować w bibliotece nad jakimś głupim projektem. To dziwne, ale takie rzeczy dzieją się całkowicie przypadkowo – gdyby pan Boyd połączył mnie w parę ze Stephanie Widdis albo Mikiem Landym, nigdy nie zaprzyjaźniłbym się z Lulą. Ona uważa, że i tak byśmy się odnaleźli. Powiedziała, że łączy nas zbyt wiele dziwactw.

W tym roku, w jedenastej klasie, chodziliśmy razem na zaawansowany angielski na pierwszej oraz chemię na siódmej lekcji. Oboje nienawidziliśmy chemii i uwielbialiśmy angielski, nawet gdy musieliśmy czytać „porąbane pijackie bzdury”. Mieliśmy obsesję na punkcie pani Lidell, naszej nauczycielki angielskiego, błyskotliwej i sarkastycznej, czyli takiej, jacy sami chcieliśmy być.

Za sprawą drobiazgowego internetowego śledztwa oraz osobistego zwiadu podczas pozalekcyjnych kursów dowiedzieliśmy się, że pani Lidell studiowała we Francji, a potem przez jakiś czas mieszkała w Paryżu. Pisała recenzje filmowe dla jakiegoś francuskiego czasopisma, podpisując się jako Samantha Glassman, swoim panieńskim nazwiskiem. Oczywiście znaleźliśmy te teksty

w sieci i próbowaliśmy je czytać. Chociaż uczyliśmy się francuskiego dopiero od półtora roku, udało nam się odkryć, że pani Lidell nie była zachwycona filmem Aniołki Charliego. Zawrotna szybkość. Jeździła hybrydą – toyotą prius z popierającą Obamę naklejką na zderzaku – co może jest do przyjęcia w Raleigh albo Asheville, ale tutaj równie dobrze można by wyjść na główną ulicę

z piętnastocentymetrowym fioletowym irokezem na głowie. Na tylnej szybie przykleiła dekalkomanię z napisem „Mojo Nixon” i paliła egzotyczne papierosy, które przysyłali jej znajomi z Paryża. Lula powiedziała mi, że nazywają się Gitanes. Spytałem, skąd to wie, a ona wyjaśniła, że pewnego dnia, gdy musiała zostać po lekcjach w laboratorium chemicznym, wpadła na panią Lidell, która właśnie wychodziła z pracy, i spytała, czy może od niej wysępić fajkę. Pani Lidell posłała jej swoje klasyczne spojrzenie spod uniesionych brwi i powiedziała, że jej papierosy pochodzą aż z Paryża. Oczywiście nie poczęstowałaby Luli, nawet gdyby miała zwykłe marlboro ze sklepiku na rogu.

Często rozmawialiśmy o tym, jak fantastycznym facetem musi być pan Lidell, skoro dla niego przyjechała z Paryża aż do Hawthorne, na nasze urocze zadupie w Karolinie Północnej, aby uczyć angielskiego takich śmierdzących leni jak my. Lula uważała, że pan Lidell musi mieć, jak to ujęła, „ogromnego kutasa”. Ale ja sądzę, że chodzi o coś bardziej romantycznego.

– Zapomniałaś tego. – Wręczyłem Luli książkę, gdy po lekcjach szliśmy przez parking. Wyrzuciła ją w powietrze i złapała między rozłożone dłonie.

– Ojej, dzięki. Wpadniesz wieczorem? – spytała, odprowadzając mnie do samochodu. Jeździłem żenującym starym buickiem kombi, który należał do mojej babci, gdy jeszcze żyła. Lula nazywała go „Bestią”. Sama śmigała na rowerze Schwinn z dziesięcioma przerzutkami. – W klubie

Y będzie wieczór tanga. – Jej dziadkowie uczyli się tanga, co oznaczało, że będziemy mieli dom dla siebie.

– Nie mogę. Muszę popracować. – Pracowałem dorywczo w małej księgarnio-kawiarni U Andy’ego przy Main Street, którą niedawno odnowiono w ramach programu rewitalizacji West Side.

– Może nad swoją rzeźbą? – Uśmiechnęła się szeroko, dotykając zębów czubkiem języka. Jak zwykle miała na sobie granatowe dżinsy, czarny T-shirt i czarne tenisówki Converse, co w tym roku, po sezonie noszenia staroświeckich sukienek, stanowiło jej modowy manifest.

– Po prostu popracować – odparłem. – I nie wyśmiewaj się z tego, że chodzę na siłownię. Walczę z dziecięcą otyłością.

– Masz siedemnaście lat, nie jesteś dzieckiem. Zresztą nie obchodzi mnie, że jesteś spaślakiem.

– Nikt cię nie pytał o zdanie – odrzekłem, próbując storpedować ją wzrokiem na modłę pani Lidell – na temat stanu mojego tyłka.

Lula parsknęła śmiechem.

– No to do jutra – rzuciła.

Mówiliśmy sobie prawie wszystko. Najbardziej łączyła nas popaprana sytuacja rodzinna. Mój tata odszedł tak dawno, że nawet go nie pamiętam, a mama, jak już wspominałem, lubiła zaglądać do kieliszka. Lula też nie znała swojego ojca, a matka ją olała. Mieszkała z dziadkami w apartamencie

na osiedlu spokojnej starości, przy dziewiątym dołku na polu golfowym. Nigdy nie spotkałem bardziej zwariowanych ludzi. Dziadek Luli latał śmigłowcami w Wietnamie, a teraz był emerytowanym inżynierem marynarki wojennej. Dlatego, w odróżnieniu od większości starszych ludzi, miał świra na punkcie nowych technologii.

Dziadkowie Luli jako pierwsi znani mi ludzie kupili płaskie telewizory i używali wi-fi. Z kolei babcia Luli była kiedyś modelką, przy czym pokazywała tylko niektóre części ciała, głównie nogi

i stopy. Opowiadała, że zanim poznała Leo, współpracowała z producentami środka do depilacji Nair. Wciąż używała białej szminki, ubierała się jak Nancy Sinatra, nosiła nastroszoną fryzurę jak Jane Fonda w Barbarelli i urządziła cały dom w bieli, tak że przypominał wnętrze kapsuły kosmicznej. Biały dywan, białe meble. Nawet jeździli białym cadillakiem. Powiedziałem Luli, że ucieczka matki

i zamieszkanie z Janet i Leo to zapewne najlepsze, co jej się mogło przytrafić, ale ona miała jeszcze większą obsesję na punkcie swojej mamy niż na punkcie pani Lidell, a to nie przelewki. Szukała jej przez Google’a chyba z dziesięć tysięcy razy.

Kiedy mama Luli odeszła, zostawiła tylko różnokolorowy hipisowski plecak. Lula miała wtedy około trzech lat. Gdy podrosła, pewnego dnia – mniej więcej wtedy, kiedy się poznaliśmy – Janet wręczyła jej ten plecak. To była tajna operacja, ponieważ Leo nie chciał rozmawiać o matce Luli.

Według Janet Christine – bo tak miała na imię – źle dogadywała się z Leo już jako zbuntowana nastolatka; zresztą on miał jeszcze gorszy charakter. Kiedy jednak zostawiła Lulę w ich domu i uciekła, między nią a Leo powstał rozłam, o którym nie mówił nikt z członków rodziny. Leo nakłonił żonę, aby usunęła wszystkie zdjęcia Christine. Janet nawet nie wiedziała, gdzie jej córka obecnie się znajduje. Kilka lat temu przestała pisać i dzwonić. W pewien weekend, gdy Leo pojechał na spotkanie ze swoimi kumplami z marynarki, do Annapolis albo gdzieś indziej, Janet podarowała Luli plecak, prosząc ją jednocześnie o dyskrecję. Wewnątrz znajdowało się zdjęcie wykonane polaroidem, przedstawiające matkę Luli ubraną w czarny T-shirt i dżinsy, stojącą przed ścianą naznaczoną kreskami, jakby ktoś mierzył jej wzrost. Jej spojrzenie na tej niewyraźnej fotografii było równie intensywne, co spojrzenie Luli. Według mnie zdjęcie wyglądało jak fotka z policyjnej kartoteki, ale

Lula twierdziła, że pochodziło z przesłuchania w teatrze. Według Janet właśnie dlatego Christine uciekła. Pojechała do Los Angeles, a potem do Nowego Jorku, żeby zostać aktorką.

W plecaku był także błękitno-złoty szal, niezapisana pocztówka z Kalifornii oraz kaseta z piosenkami Laury Nyro, której Lula bezustannie słuchała, dopóki jej walkman nie wciągnął taśmy. Teraz kaseta znajdowała się w plecaku, a końcówki zerwanej taśmy wystawały z pudełka.

Były tam również trzy książki. Pierwszą, Pracę aktora nad sobą, napisał Rosjanin Konstantin Stanisławski. Lula ją przeczytała i powiedziała, że to opowieść o aktorach wystawiających sztukę, ale kiedy poszperaliśmy w internecie, okazało się, że to ważny podręcznik aktorstwa, z którego korzystali

wszyscy twardziele grający gangsterów, tacy jak Brando czy De Niro. Przeczytałem go i niewiele załapałem, ale w końcu moje doświadczenie aktorskie ograniczało się do roli zielonej fasolki

w przedstawieniu na temat zdrowego odżywiania w czwartej klasie, więc co mogłem na ten temat wiedzieć. Drugą książką były Przemiany Liv Ullmann, aktorki, która, jak się dowiedzieliśmy, grała

w tych wszystkich nudnych szwedzkich filmach. (Przynajmniej ja uważałem je za nudne, ale nie powiedziałem o tym Luli). Trzecia książka nosiła tytuł The Unseen Hand and Other Plays i napisał ją Sam Shepard. Właśnie na niej wzorowała się Lula, wymyślając swój adres e-mailowy – BloomOrphan.

Początkowo sądziłem, że sama na to wpadła, a używając słowa „sierota”, chciała się pochwalić, że porzuciła ją mama, albo coś w tym rodzaju. Potem jednak Lula opowiedziała mi o tej sztuce. Jednym z bohaterów jest mieszkający w popsutym chevrolecie zapijaczony kowboj, jako jedyny mogący ocalić ludzi z przyszłości, których umysły kontroluje Niewidzialna Dłoń. A może ich uratować, bo wciąż odczuwa emocje, podczas gdy resztą ludzkości zawładnęła technologia.

Kowboj nazywa się Blue Morphan. Lula bardzo sprytnie przerobiła jego nazwisko. Mój login to po prostu TKCallahan91. Chyba że wchodzę na forum miłośników Z Archiwum X, wtedy pisuję incognito. Tam nazywam się NawiedzonyChłopak, co zapewne pasuje do mnie bardziej niż Rory, Teddy czy jakiekolwiek inne imię.

***

W księgarnio-kawiarni U Andy’ego musiałem stanąć za kasą i za barem (który składał się ze starego ekspresu i dwóch dzbanków stojących we wnęce, gdzie kiedyś trzymano komiksy), podczas gdy Andy podłączał swoje nowe radio satelitarne. Był nim zachwycony. Teraz miał dostęp do stacji

w całości poświęconych jego ulubionej muzyce, czyli staremu popowi z lat sześćdziesiątych – nie tylko najważniejszym zespołom, o których wszyscy słyszeli, jak The Beatles czy The Rolling Stones, ale takim wykonawcom, jak Herman’s Hermits, Dusty Springfield, Paul Revere & the Raiders, The Troggs, The Box Tops czy The Dave Clark Five. Odkąd lokalna stacja nadająca stare przeboje

skupiła się na hard rocku, był niepocieszony, ponieważ miał swoją ukochaną muzykę tylko na rzadkich winylach, a nie chciał słuchać ich w sklepie.

Z radością stanąłem za kasą – wolałem nabijać sprzedane książki, niż parzyć kawę, której

sam nigdy nie pijałem. Nie rozumiałem jej uroku – nie pobudzała mnie, a jedynie sprawiała, że robiłem się bardziej nerwowy. Zresztą bar był nowym dodatkiem – Andy miał

nadzieję, że w ten sposób zwabi więcej klientów i zmieni sklep w popularne miejsce wieczornych spotkań. Ale wątpię, aby ludzi przyciągnęło moje niechlujnie przyrządzane latte i nijakie cappuccino.

Lula czasami wpadała do księgarni, żeby poszperać na półkach z używanymi książkami

w miękkiej oprawie albo zrobić mi na złość i zamówić jak najbardziej wyszukany rodzaj kawy, ale zazwyczaj musiała pracować. Była pomocą na polu golfowym. Nie licząc jej okazjonalnych wizyt,

popołudniami w sklepie pojawiało się niewielu klientów.

Większość ludzi kupowała książki w internecie, a na kawę chodziła do Starbucksa w galerii handlowej. Siedziałem pod wyblakłym, oprawionym w ramki zdjęciem Kurta Vonneguta oraz przypiętym do ściany pożółkłym komiksem Bloom County i patrzyłem, jak chude, opalone ręce

Andy’ego instalują głośniki. Sprawnie sobie radził z naprawami w sklepie, ale tak naprawdę lubił spędzać czas na świeżym powietrzu. Często wybierał się na piesze wędrówki, wyprawy rowerowe

i spływy kajakowe.

Tej wiosny już dwa razy pojechaliśmy razem pod namiot. Gdybyśmy byli postaciami z Tolkiena, Andy’emu z pewnością przypadłaby rola Obieżyświata. Może nawet elfa. Nie miałby nic

przeciwko mieszkaniu w lesie i spaniu pod gwiazdami. Po miasteczku jeździł toyotą prius, podobnie jak pani Lidell. Ale w odróżnieniu od niej Andy jest gejem, co zapewne zaskoczyłoby większość osób. Zwłaszcza że według wielu ludzi geje słuchają tylko Judy Garland, muzyki disco albo

musicali.

Andy jest zupełnie inny. Od wielu dni opowiadał tylko o tym, że dzięki satelitarnemu radiu wreszcie będzie mógł słuchać audycji Boba Dylana. Andy rozczarowałby każdego, kto miałby ochotę spotkać stereotypowego geja. Na przykład nigdy nie chodził do nocnych klubów i nie zajmowało go krytykowanie kreacji uczestników ceremonii wręczenia Złotych Globów. Prędzej zabrałby cię na spacer do lasu i nauczył łacińskiej nazwy raka słodkowodnego.

Nie chcę wchodzić w szczegóły, ale… pamiętacie, jak powiedziałem, że mówimy sobie z Lulą prawie o wszystkim? Andy był wyjątkiem. Bolało mnie, że nie mogę się z nią tym podzielić, ale wpakowałbym nas obu w spore tarapaty. Poza tym, że Andy jest moim szefem, jest też ode

mnie znacznie starszy. Mógłby nawet trafić do więzienia. Obaj o tym wiedzieliśmy, więc byliśmy bardzo ostrożni. Nie mieliśmy pojęcia, co zrobimy, kiedy stanę się pełnoletni. Andy powtarzał, że powinienem pójść do college’u i poznawać chłopaków w swoim wieku, że jest dla mnie tylko

odskocznią i nie powinienem się zbytnio angażować. Ale ja chciałem z nim zostać. Chciałem, żebyśmy razem zamieszkali, wspólnie prowadzili księgarnię, założyli rodzinę. Po kilku latach wszelkie wątpliwości się rozwieją. Andy był nieco drażliwy na punkcie wspólnej przyszłości, więc

zazwyczaj zachowywałem te myśli dla siebie. Długo trwało, zanim uświadomił sobie, że jest gejem, więc miał już rodzinę. Dwie córki, ośmio- i czternastolatkę. Starsza była zaledwie trzy lata młodsza ode mnie. Mieszkały z matką w Winston-Salem. A więc tak się miały sprawy z Andym.

Poza tym to Andy sprawił, że zacząłem chodzić na siłownię, i płacił za mój karnet. Nie oczekiwał, że będę miał kaloryfer na brzuchu, ale troszczył się o moje zdrowie. Poprzedniego lata, gdy razem pojechaliśmy na licytację, strasznie się zasapałem, pakując do Bestii książki, które kupił. Nic dziwnego, było ze trzydzieści pięć stopni w cieniu. Andy jednak poważnie się zaniepokoił, kazał mi rzucić śmieciowe żarcie i zacząć ćwiczyć.

Było w tym trochę racji. Miałem metr siedemdziesiąt siedem wzrostu i ważyłem ponad sto czterdzieści kilogramów. Jadałem fast foody każdego wieczora, ponieważ moja mama rzadko gotowała. Andy podarował mi książkę kucharską z przepisami na potrawy z naturalnych składników, więc zacząłem sam robić zakupy spożywcze i gotować posiłki. (Oczywiście nie przestałem odwiedzać Luli za każdym razem, gdy Janet urządzała swoje szaleńczo wystawne polskie uczty, co zdarzało się dosyć często).

Tej wiosny podrosłem do metra osiemdziesięciu ośmiu i ważyłem sto dwadzieścia siedem kilogramów, a pod warstwą tłuszczu miałem nieco mięśni. Pochwaliłem się Andy’emu, że na leżąco potrafię wycisnąć tyle, ile waży samochód, a on roześmiał się i zażartował, że zapewne pokonałbym go w siłowaniu na rękę. Kiedy Lula po raz pierwszy przyłapała mnie w domu po treningu, ubranego

w idiotyczne luźne szorty i przepoconą koszulkę, skłamałem, że to mama zasugerowała mi, abym zaczął chodzić na siłownię. Lula odparła, że według niej wyglądam dobrze i cały ten pomysł jest śmieszny.

Książka pod patronatem Kosza z Książkami.