Z okazji weekendu poświęconego twórczości naszej polskiej pisarki – Justyny Drzewickiej, debiutującej serią Niepowszedni, postanowiliśmy spytać autorkę jak wyglądała i czym różniła się praca nad drugim tomem serii. Serdecznie zapraszamy do lektury drugiego już wywiadu z panią Justyną.  A tych, którzy nie mieli okazji zapoznać się z poprzednim zachęcamy do nadrobienia zaległości  – KLIK.

Czy na początek chciałabyś nieco opowiedzieć czytelnikom o drugim tomie Niepowszednich? Co czeka na tych, którzy jeszcze nie mieli okazji zapoznać się z Twoją drugą książką?

Akcja przenosi się na drugi brzeg Topieli, do rodzimego kraju Nili. O Niepowszednich upomina się wielki świat, sam kniaź chce ich obecności na dworze. Wszystko układa się wyśmienicie i kiedy wydaje się, że lepiej być nie może, plany biorą w łeb za sprawą podstępu Welesa, który chce odzyskać byłych więźniów. Bardzo zależało mi na tym, by ten tom różnił się od poprzedniej odsłony przygód Niepowszednich. Chciałam dać czytelnikom coś nowego, ukazać większy kawałek świata, w którym żyją Nila z przyjaciółmi. Stąd odmienna sceneria, kilku nowych bohaterów i inaczej skonstruowana intryga.

„W potrzasku” to, jak już wspomniałam, Twoja druga wydana książka – powiedz, czy premiera kolejnej powieści różniła się czymś od debiutu „Porwania”? Towarzyszyły jej większe czy mniejsze emocje?

Było znacznie spokojniej, mniej nerwów i niecierpliwości, bo już wiedziałam, czego mogę się spodziewać, ale cieszyłam się tak samo. Wątpię, bym przestała cieszyć się z premier, trudno wobec tego zobojętnieć. To niesamowite uczucie zobaczyć swoją książkę na księgarnianej półce. Z mojego punktu widzenia wszystko poszło błyskawicznie, nawet proces powstawania okładki i mapy. Małgosia Gruszka, która jest autorką obu to fantastyczna, mądra artystka, ale musi mierzyć się z informacjami podsyłanymi  przeze mnie, czyli człowieka bez grama talentu plastycznego. Na szczęście jest też osobą, która doskonale odczytuje nastrój książki, więc jej projekty po prostu zapierają dech w piersiach, a moje nieudolne szkice map zupełnie jej nie przerażają.

 Jak wyglądała praca nad drugim tomem Niepowszednich?

Była długa. Pełne dziesięć miesięcy w tym samym rytmie: pisanie – poprawki – pisanie – poprawki. Pracuję na schemacie, który mam rozrysowany od dawna. Tomy są ze sobą połączone fabularnie, więc sekwencja zdarzeń musi być zaplanowana. W końcu znalazłam odpowiednią dla siebie metodę pracy. Szkicowałam  kolejne rozdziały, zastanawiałam się, ile części opisowej będę potrzebowała, a ile akcji. Gdy wiedziałam już, jak to rozwiążę, zbierałam materiały. Trochę tego było: nowe umiejętność bohaterów, nowe schorzenia, pościgi, sceny sądowe, łodzie, inna architektura. W drugim tomie dużo się dzieje, a ponieważ szukam informacji sama, znaczna część z tych dziesięciu miesięcy, to przedzieranie się przez Internet.

Z jakich źródeł korzystałaś przy poszukiwaniu potrzebnych Ci informacji? Wspomniałaś już, że z Internetu, ale czy pamiętasz jakieś strony, które okazały się szczególnie przydatne? Jak rozpoznawałaś, które źródła są bardziej wiarygodne od innych?

Przede wszystkim, jak mówiłam, tych obszarów poszukiwań było bardzo dużo: od architektury przez medycynę po wystrój sal sądowych, kolejne etapy pożaru, i wiele innych. Nie opierałam się na jednej stronie dotyczącej  danej dziedziny, gdyż nie byłam pewna, na ile podane tam informacje są rzetelne. Oczywiście fantasy zakłada sporą dozę swobody w budowaniu świata, więc uważałam, że nie jestem zobowiązana do stuprocentowego odwzorowania rzeczywistości, ale poprawność zachować musiałam. Zaczynałam wyszukiwanie klasycznie, wpisując temat w google, a potem przedzierałam się przez masę blogów, tematycznych dyskusji na forach, mini wykładów i opracowań. Niektóre okazywały się stratą czasu, były zbyt techniczne, nadto hermetyczne na moje amatorskie potrzeby. Inne naprowadzały mnie zaledwie na trop, dając mi na przykład nazwę rośliny lub odsyłając na kolejną stronę, gdzie zagadnienie opisano lepiej, obszerniej, czytelniej. Dla potrzeb oceny wiarygodności źródeł przyjęłam dwie zasady: powtarzalności oraz przedkładania profesjonalistów nad amatorów. Mówiąc prościej, uznałam, że jeśli jakaś informacja powtarza się w większości tekstów i nikt nie uważa jej za kontrowersyjną, mogę przyjąć ją za pewnik. Cokolwiek zaś przeczytałam na blogach pasjonatów, starałam się sprawdzić na portalach medycznych, służb ratunkowych, na zdjęciach, w opracowaniach historyków, botaników czy po prostu w encyklopedii. Oczywiście moje poszukiwania są naznaczone piętnem działania amatorskiego, więc jeśli popełniłam gdzieś błędy, są one wyłącznie moją winą.

Czy ciężko jest dotrzymać narzuconego przez wydawnictwo terminu ukończenia powieści? Czy wręcz przeciwnie – motywuje to do pisania?

 Drugi tom bez trudu skończyłam przed terminem, bo zaczęłam go pisać kilka miesięcy przed ukazaniem się pierwszego. Teraz jest trudniej, termin oddania maszynopisu jest wyznaczony, a objętość książki niespodziewanie rozrasta się. Mam więc poczucie presji, ale na mnie działa ono motywująco. Po prostu staram się jak najefektywniej wykorzystywać czas, mam ściśle zaplanowany harmonogram, pracuję codziennie z przerwą w niedzielę i jeszcze udaje mi się uniknąć nerwów (śmiech).

niepowszedni

Co okazało się dla Ciebie największym wyzwaniem podczas pisania „W potrzasku”?

Najtrudniej pracowało mi się nad nową scenerią, bo miasto na wodzie okazało się wymagającym przeciwnikiem. Nie tylko topograficznie, także jako poszerzenie uniwersum. Musiałam stworzyć całe dzielnice, pokazać życie w stolicy, wymyślić jej burzliwą historię, zwyczaje mieszkańców i główne warstwy społeczne. Pracowałam obłożona fotografiami najstarszych nadmorskich kurortów albo poszukiwałam informacji, jak wyglądała codzienność w takich miastach tysiąc lat wcześniej. Po raz pierwszy musiałam zmierzyć się z tłumem w tylu scenach. W „Porwaniu” takie odsłony zbiorowe miałam chyba trzy razy, w „W potrzasku” akcja w większości dzieje się w ludnym mieście. To była prawdziwa lekcja pokory.

Nauczyłaś się czegoś od premiery poprzedniego tomu, wpłynęło to jakoś na Twoją pracę i sposób pisania?

Łatwiej podejmować mi  decyzję, co uważam za zbędny ozdobnik, a co za konieczne dopowiedzenie. Odważniej kreślę watki drugoplanowe i oszczędniej opisuję emocje. Mam nadzieję, że rysuję bardziej złożone postaci i na pewno trochę mniej męczę się przy scenach walki (śmiech). To tak dla przykładu.

Czy początkującemu pisarzowi trudno poradzić sobie z krytyką? A może jest ona budująca i pozwala podszlifować swój warsztat?

Myślę, że gdybym debiutowała jako dużo młodsza osoba, miałabym z krytyką większy problem. Pewnie więcej byłoby we mnie sprzeciwu i poczucia krzywdy. Dziś podchodzę do tego na spokojnie. Przede wszystkim nie odbieram uwag jako przytyków osobistych i  patrzę na świat realistycznie. Choć najfajniej byłoby słyszeć wyłącznie pozytywy, wiem, że to niemożliwe. Różne rzeczy nas poruszają w literaturze, odmienne nudzą lub irytują, dokładnie tak samo, jak ze wszystkimi innymi sprawami w życiu. Dla mnie w uwagach krytycznych najważniejsze jest to, czy wskazują błędy, które popełniłam czy raczej są to stwierdzenia typu: „nie podoba mi się”. Jeśli to pierwsze, analizuję, zastanawiam się, czy uwagi mają sens i wyciągam wnioski. Jeśli to drugie, po prostu godzę się z tym. Czytelnik zawsze ma prawo odrzucić książkę.

A jak ma się sprawa z pochlebnymi opiniami? Wiadomo, są one miłe, ale czy nie łatwo jest popaść w samozachwyt nad swym dziełem?

Wewnętrzny spokój jest najlepszym doradcą (śmiech). A tak na poważnie, mam świadomość, że zawsze można coś poprawić, więc samozachwyt raczej mi nie grozi, ale dobra recenzja jest doskonałą wieścią, a ciepłe słowa od czytelników jeszcze lepszą. Bez tych dowodów na to, że moje pisanie komuś się podoba, nie dałabym rady walczyć z kolejnymi tomami. Pewnie nawet nie widziałabym sensu.

Co najbardziej lubisz w kontaktach z czytelnikami? Bo, że je lubisz widać już na pierwszy rzut oka – wystarczy zerknąć na Twój fanpage 😉

Lubię ich serdeczność . Mam szczęście, bo dzięki „Niepowszednim” spotykam mnóstwo fajnych ludzi w różnym wieku. To dla mnie niesamowita dawka pozytywnej energii. Poza tym wychodzę z założenia, że czytelnicy są dla autora najlepszym źródłem informacji, co należy poprawić w jego książkach. Podam przykład. W drugim tomie bardzo dużo uwagi poświęciłam naturalnym metodom uzdrawiania. Pisałam o ziołach, naparach, syropach. Naprawdę solidnie przygotowałam się, ale zapomniałam o jednym, dawkowaniu. Niefrasobliwie kazałam bohaterom „pociągnąć solidny łyk”. Po premierze odezwała się do mnie fajna, mądra dziewczyna, która interesuje się tą tematyką. Pochwaliła mnie za poszerzenie metod leczenia w „Niepowszednich” o zioła, lecz na koniec dodała „ale dawkowanie, Pani Justyno, do kitu” (śmiech). Miała rację. Pokłoniłam jej się w pas i przy pracy nad trzecim tomem wprowadziłam solidne miareczkowanie. W ruch poszły łyżeczki, naparstki, kubki (śmiech). Tak jak mówiłam, kontakt z czytelnikami to najwyższej jakości wartość dodana.

W październiku brałaś udział w Targach Książki w Krakowie – jakie są Twoje wrażenia z tego wydarzenia?

Byłam dość krótko, niestety niewiele zdążyłam zobaczyć, więc trudno mi ocenić imprezę jako całość. Miałam czas jedynie na spotkanie z czytelnikami  i to było świetne. Spotkałam starych znajomych z targów warszawskich i nowych, których do tej pory znałam tylko z fanpage’a. Zrobił się z tego mały zlot przyjaciół, uściski, zdjęcia, sporo wzruszeń.

Masz jakieś plany odnośnie swojej dalszej kariery pisarskiej? Obecnie pracujesz nad trzecim tomem Niepowszednich, ale czy wiesz, co będziesz robić po zakończeniu trylogii?

Wiem, że chcę nadal pisać. Chodzi mi po głowie nowy projekt, ale będzie musiał poczekać. W tej chwili „Niepowszedni” są najważniejsi.

Sara Glanc